Jedną z funkcji szkoły jest wychowanie. Jakie znaczenie na kształtowanie młodych umysłów ma obserwowanie sytuacji, w których nauczyciele zajmują się budowaniem potiomkinowskich wiosek? Kiedy teoria o postępowaniu zgodnie z własnymi przekonaniami zderza się z praktykowaniem obłudy?
Wyobraźmy sobie szkołę publiczną w jednym z dużych miast – dajmy na to w stolicy Wielkopolski. Szkoła jest podstawowa, niezbyt wielka – liczy nieco ponad 200 uczniów. Relacje w gronie nauczycielskim, z uczniami i rodzicami oraz otoczeniem są bardzo familiarne. Jednym z liderów opinii społeczności lokalnej jest trener miejscowego klubu sportowego. Dwoi się i troi, żeby z uczniów wspomnianej szkoły wyrośli porządni sportowcy. Stara się także, żeby zachęcić nauczycieli do uczestnictwa w życiu sportowym. Ma też swoich ambasadorów aktywnego trybu życia – nauczycieli wychowania fizycznego. Jednym z kulminacji jego działań jest uroczysty trening na początek i zakończenie roku sportowego. Tradycyjnie cała szkoła karnie wędrowała dwa razy do roku na owo spotkanie. Klasy pod opieką swoich wychowawców po porannych zajęciach dydaktycznych były odprowadzane na miejscowy stadion lekkoatletyczny.
Cóż poradzić jednak, kiedy uczniowie nie są już tak gorliwi w garnięciu się pod skrzydła trenera, jak kiedyś. Zwłaszcza że ten i ów bąknie, że zajęcia zbyt rutynowe, a trener raczej woli posługiwać się batem, niż marchewką. To smutne, ale i wśród rodziców mimo deklarowanego wsparcia odnośnie krzewienia kultury fizycznej, dominują postawy “wyślę dziecko na trening, a ja posiedzę przed telewizorem”. Część z rodziców w dodatku reprezentuje postawę wrogą wobec sportu wyczynowego. Demonstracyjnie przynoszą nawet zwolnienia z powodu stanu zdrowia z lekcji WF. Szkoła chcąc nie chcąc organizuje dla takich uczniów zajęcia dodatkowe na temat zdrowego trybu życia. Mało tego. Wśród nauczycieli zaczęły podnosić się głosy, że owszem – szkoła wspiera rozwój aktywności fizycznej młodych ludzi. Jednak istnieje rozdział państwa i sportu wyczynowego. A nie jest obowiązkiem pracownika szkoły wspierać jak by nie było placówkę niepubliczną, chociaż rzecz jasna pożytku społecznego. Część z młodszych nauczycieli odmówiło współpracy w sprawie zaprowadzania wszystkich podopiecznych na uroczyste apele w klubie sportowym.
Ponieważ sytuacja nabrzmiewała i nabrzmiewała, grono pedagogiczne w zeszłym roku o podobnej porze podjęło ważką decyzję. Zaufajmy rodzicom i pozwólmy korzystać im z prawa do wychowania dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami. Skoro deklarują wsparcie dla sportu, niech zorganizują udział w apelu klubowym we własnym zakresie. Ci nauczyciele, którzy utożsamiają się z ideą sportu wyczynowego – rzecz jasna pojawią się we wskazanym miejscu i czasie. Trener i WF-iści chyba zgodzili się z podobną argumentacją, ponieważ nie protestowali przeciw przeniesieniu terminu apelu na rozpoczęcie roku sportowego. Zamiast po zajęciach dydaktycznych w sposób zorganizowany, można było w nim wziąć udział rano przez zajęciami szkolnymi – w sposób indywidualny.
Pomysł zestawienia idei wolności sumienia z powszechnie deklarowaną miłością do kultury fizycznej, okazał się dość niefortunny. Na apelu we wrześniu pojawiło się jedynie sześcioro uczniów. Jednak ziarno zasiane jesienią wśród aktywistów klubu sportowego, zakiełkowało dopiero na wiosnę. Zaczęły się podchody w sprawie organizacji apelu na zakończenie roku sportowego. Miał się odbyć po zajęciach dydaktycznych, ponownie na zasadzie dowolności.
Ksiądz proboszcz… Przepraszam – doświadczony trener, pojawił się z wizytą w dyrekcji szkoły. Rozmowy odbywały się za zamkniętymi drzwiami, ale grono pedagogiczne podejrzewa, że pojawiło się oczekiwanie bardziej aktywnego wsparcia. Oczywiście nieformalnie, bo przecież rozdział państwa i sportu… Natomiast jedna z WF-istek zaczęła lobbować wśród nauczycieli z prostym pytaniem: ‘ale przyprowadzicie mi dzieci na stadion lekkoatletyczny”. Doszło do małego spięcia i usłyszała kilka cierpkich słów od jednej z koleżanek. Że w sumie to głównie zadanie WF-istów, żeby na tyle zachęcić do uczestnictwa w apelu, żeby po trybunach stadionowych nie hulał wiatr. Jedna z nauczycielek od kultury fizycznej posunęła się do swego rodzaju szantażu emocjonalnego: “ja z Tobą jeżdżę na wycieczki szkolne, to Ty zrób mi frekwencję na mszy”. To znaczy apelu sportowym, rzecz jasna.
Prawdę pisząc, w podobnej sytuacji jestem w kropce. Sam do sportu wyczynowego mam spory dystans, aczkolwiek doceniam jego rolę wychowawczą w społeczeństwie. Nie uważam, że szkoły powinny z klubami sportowymi toczyć walkę na noże i maczety. Jednak myślę, że w podobnych przypadkach szkoły publiczne idą o krok za daleko. Wyręczają kluby sportowe w ich misji. Trenerzy uważają za swoje prawo wsparcie ze strony dyrekcji i niekiedy twardo je egzekwują. Czy z pożytkiem dla idei sportu wyczynowego? Mam spore wątpliwości, czy wyrosną z takich przymusowych apelowiczów zapaleni sportowcy. Nie mam za to wątpliwości, że z punktu wychowawczego opisana tutaj sytuacja jest ewidentnie zła. Dzieciaki widzą, ze coś tu nie pasuje. Że sport jest przymusem, a nie pasją. Że nauczyciele zamiast postępować w zgodzie z własnym sumieniem, działają tak, żeby nie wzburzył się trener. Bardzo to niefajne moim skromnym zdaniem.
Zwłaszcza, że widzę, że można to wszystko zorganizować normalnie. Bez malowania trawy na zielono, żeby trener był zadowolony. Mam córkę asportmenkę w szkole w zasadzie sportowej. Jednak mimo, że jest placówką niepubliczną, udział w apelach sportowych jest traktowany jako prawo rodziców usportowionych, a nie obowiązek dla każdego członka społeczności szkolnej. A Pan Olek – katecheta, to znaczy WF-ista w szkole córki należy do jednego z jej ulubionych nauczycieli – mimo, że na zajęcia z nim nie uczęszcza.