Byłem średniakiem, a teraz jestem profesorem – pisze dr Jakub Andrzejczak w “Przeciętniaku”, wypowiedzi bijącej rekordy popularności w Internecie. Nie martwcie się trójkowicze i rodzice “trójkowiczów”, bo oceny na świadectwie nie mają żadnego znaczenia. “Bez znaczenia czy (uczeń) kończy ten rok ze średnią 5,0 czy 3,0.” Ma rację, bo “czerwony pasek” nie jest w życiu najważniejszy. Nie ma racji, bo oceny szkolne mogą zadecydować, kim będzie nasz syn czy córka w przyszłości. Oceny na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej.
Prof. Jędrzejczak to rocznik 1980. Funkcjonował w systemie, w którym “czerwony pasek” i oceny na świadectwie były mało ważne. Ba, mało ważna była także ocena z matury. Świetnie go rozumiem, bo jestem rocznik 1972. I też byłem przeciętniakiem. Sporo się od tego czasu zmieniło w polskiej edukacji. Część na lepsze, część na gorsze. Jednak jest “inaczej” i tezy z “Przeciętniaka” średnio przystają do rzeczywistości obecnych uczniów i ich rodziców. Pan doktor wspiera swoje przemyślenia na Jakub Andrzejczak – rodzicielstwo, dzieciństwo, edukacja wspomnieniami ze swej szkoły i doświadczenia ojcostwa. To i ja się podzielę.
Na choinkę “czerwony pasek”?
Świadectwo z ośmioletniej podstawówki w “naszych czasach”? Tutaj nasze świadectwa były mało ważne. Można było się dostać do dobrego liceum czy technikum, świetnie zdając egzaminy wewnętrzne w szkole średniej. Chociaż i w tym przypadku obecność “czerwonego paska” mogła zadecydować o przyjęciu do bardziej obleganej klasy. Świadectwo maturalne czy wyniki matury? Mało ważne. Przy egzaminach wewnętrznych na studia można było mieć kiepskie świadectwo i słabą maturę, a dostać się na wymarzone studia. Tutaj idealnie sprawdzają się słowa pana doktora Andrzejczaka “Twojego dziecka nie określa żadna ocena szkolna, lecz praca nad sobą i wysiłek, jaki musiało włożyć, by być w miejscu, w którym jest obecnie. “ U mnie tak było. Oblałem egzamin na studia za pierwszym razem. Zapomniałem legitymacji szkolnej, wracałem po nią do domu i wszedłem na ostatnie pół godziny egzaminu pisemnego. Nie przeszedłem przez rozmowę kwalifikacyjną w kolejnym roku – na inny kierunek. Cóż, nie było dobrym pomysłem opowiadanie o popkulturze, komiksach, Gwiezdnych Wojnach egzaminatorom pamiętającym, jak węgiel kamienny spacerował po planecie w roli dinozaurów. Na studia dostałem się dopiero za trzecim razem – na jeszcze inny kierunek. pokonując cztery osoby na jedno miejsce. Dobrze wypadłem na rozmowie kwalifikacyjnej. Opowiadałem o swoich pasjach, dzieliłem się z egzaminatorami tym. co mnie naprawdę interesowało. Specjalne podziękowanie w tym miejscu dla prof. Ilskiego z Wydział Historyczny UAM (wtedy młodego doktora), który dał szansę “przeciętniakowi”. Pewnie gdybym wybrał po studiach karierę naukową, mówiłbym teraz do doktora Andrzejczaka “panie kolego”. Jednak studia były dla mnie trampolinę do tego, żeby robić to co robię i czuć się spełnionym zawodowo.
Wóz, albo przewóz
Teraz jest inaczej, moja trzynastoletnia córka funkcjonuje w zupełnie innym systemie. I przy ocenach w ósmej klasie porównywalnych do moich będzie miała kiepskie szanse na zbudowanie przyszłości, o której marzy. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie – podobnie jak syn dr Andrzejczaka – koleżeńska, empatyczne, z szacunkiem do ludzi, kreatywna, dociekliwa, zainteresowana otaczającym światem. Bo z “moimi” ocenami trafi do szkoły branżowej. Będzie mogła zapomnieć o liceum plastycznym – a uwielbia rysować. Albo o liceum, które przygotuje do studiów prawniczych (F “na dziś” chce być prawniczką walczącą o prawa zwierząt). Nie twierdzę, że moja F przy takim “scenariuszu” nie będzie szczęśliwa w dalekiej przyszłości. Może nawet zostanie świetną graficzką bez dyplomu albo będzie działać jako wolontariuszka w Straży dla zwierząt. Tyle, że moja córka po podstawówce trafi do szkoły branżowej, gdzie będzie się męczyć, przygotowując do zawodu, którego nie chce wykonywać. A już na samym początku przyszłości zamkną się przed nią drzwi, które “za moich czasów” byłyby nadal otwarte. Taka gorycz rozczarowania bywa budującym doświadczeniem, ale moim zdaniem dla nastolatka jest bardziej destrukcyjna.
Zatem nie dziwię się walce o “czerwony pasek” w ósmej klasie. I dumie rodziców i uczniów, którym to się uda. Jeśli uda się mojej córce – będę z niej dumny. Pewnie wrzucę na fejsa zdjęcie świadectwa z hasztagiem #DumnyTata, #NajlepszaCórka. Bo cieszę się z sukcesów mojej F. Jeśli nie będzie miała “paska” na świadectwie – znajdę inne powody do dumy, którymi będę się dzielić ze znajomymi w social mediach. Tak, jak robię to teraz – kiedy córka narysuje świetny komiks albo nauczy się pływać na desce. Tutaj zgadzam się z doktorem Andrzejczakiem – my rodzice bądźmy dumni ze swych dzieci, niezależnie od ich ocen.
Po co nam świadectwa?
Rozumiem rozgoryczenie dr Andrzejczaka systemem numerków, tabelek i ewaluacji – który dominuje w polskiej szkole. Pisze “Życie nie jest olimpiadą, a świat nie jest aulą szkolną”. No niestety jest. Człowiekowi nauki – z systemem punktowanych artykułów – nie muszę tego tłumaczyć. W dorosłym życiu jesteśmy oceniani, rankingowani, zajmujemy miejsce na podium, albo musimy ćwiczyć dalej. Szukając pracy, możliwości awansu, nowego zlecenia. Jest naprawdę niewiele możliwości, aby być sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Stąd się biorą wszystkie chwalby rekomendacjami klientów, nagrodami w konkursach branżowych i targach, dyplomami kursów i szkoleń. Żyjemy w dorosłym świecie “czerwonych pasków”.
Czy może być inaczej? Czy może być system edukacji, w którym liczą się konkretni młodzi ludzie, a nie cyfry na urzędowym dokumencie? Chciałbym. Jednak zastanawiam się, co w zamian? System “z moich czasów” nie był doskonały. Egzaminy w liceach i technikach były sztampowe i liczyła się znów cyferka – wynik ze standardowej pracy pisemnej. I każdy z nas zdawał taki sam – niezależnie od profilu. A jeśli nie tamten system i nie ten obecny, oparty na wynikach świadectw i egzaminów ósmoklasisty – co w zamian? Jak inaczej selekcjonować kandydatów do szkół średnich. Losować? Rejonizować? A może zindywidualizować.
Mistrz szuka uczniów
Wyobraziłem sobie system, w którym nauczyciele wybierają uczniów, z którymi chcą pracować. A ósmoklasiści wybierają nauczycieli, od których chcą czerpać wiedzę i umiejętności. Powiedzmy, że nauczyciel we wrześniu wie, jakie klasy,o jakim profilu będzie uczył w przyszłym roku. Na przykład, że będzie uczył polskiego w pierwszej klasie humanistycznej i pierwszej klasie biologiczno-chemicznej. Układa egzamin – pisemny, rozmowę kwalifikacyjną, ustny, empiryczny – do “swoich” klas. Do końca września ósmoklasiści zapisują się do konkretnej szkoły, na konkretny profil. Tylko do jednej. Wiedzą, kto będzie ich czego uczył – nauczyciele opowiadają o sobie i jak chcą uczyć np. w formie filmów na stronie internetowej szkoły. Kandydaci wiedzą też, jakie egzaminy będą do klasy biol-chem, a jakie do humanistycznej. I od października idą na egzaminy. Być może pierwszy cykl egzaminów będzie trwał do grudnia – jeśli np. na 20 miejsc będzie 300 chętnych. Po pierwszym cyklu wiodący nauczyciele – np. w klasie biol-chem uczący przedmiotów przyrodniczych wybierają uczniów do “swojej” klasy. Jeśli będzie mniej – klasa wchodzi do drugiego etapu naboru. Jeśli uczeń się nie dostanie – z pracami wykonanymi w pierwszym etapie zgłasza się do innej szkoły, gdzie są jeszcze miejsca wolne. Tam nauczyciele “przedmiotów wiodących” analizują przyniesione prace (być może robią rozmowę kwalifikacyjną) i uzupełniają klasę o kolejnych uczniów. I kolejne iteracje i kolejne, aż do zapisania się wszystkich uczniów w roczniku. Wtedy część ósmoklasistów już w grudniu wiedziałaby, gdzie będzie się uczyć od kolejnego września. A część dopiero w czerwcu, a może nawet w sierpniu. A może ten system wymagałby rekrutacji już siódmoklasistów, żeby zmieścić się w kalendarzu?
Nie wiem. To tylko idea, a nie gotowy plan. Jednak z pewnością byłby do system bardziej oparty o “relacje, emocje i pasje” – co postuluje autor “Przeciętniaka”. Póki co, nie dziwmy się ósmoklasistom walczącym jak lwy o jak najlepsze oceny. I rodzicom dumnym z “czerwonych pasków”.