“Nauczyciel ma zawsze rację” – iluż z dorosłych słyszało w dzieciństwie tę frazę z ust rodziców. A jak wielu z nich dzisiaj powtarza swoim własnym dzieciom “nauczyciel to roszczeniowy leń z mnóstwem przywilejów”? W tej sytuacji “rodzice powinni mieć więcej do powiedzenia w szkole” zabrzmi jak herezja w uszach wielu nauczycieli.
W 2014 roku zagony rodzicielskie wywędrowały na dwie wojny w związku z polską edukacją. Fronty były tutaj zmienne, a sojusze obrotowe.
Pierwsza bitwa dotyczy “maluchów w szkołach” i po drugiej stronie szańców stanęło Ministerstwo Edukacji Narodowej oraz pewna część nauczycieli. Na razie prowadzona jest ofensywa matek i ojców w postaci obywatelskiego projektu szkolnej ustawy dostarczonego do parlamentu. MEN wyczekuje w okopach większości sejmowej PO i PSL. To grubsza sprawa i niedługo będę chciał wygłosić na jej temat następną herezję edukacyjną.
Druga potyczka rozgrywała się na bezdrożach opiekuńczej funkcji szkoły w przedwigilijny czas. Grunt tu bagnisty, bo nie jest ona dookreślona w stosownych przepisach. Jednak dość powszechnie rodzice zaciągnęli się pod wezwanie “macie prawo do tego żeby szkołą zaopiekowała się waszymi dziećmi” rozpostarte przez pancerne hufce Ministerstwa Edukacji Narodowej. Na pewno niejedne strzały tutaj padną chociażby w związku ze świąteczną przerwą wielkanocną. Zostawmy zatem przebieg tej wojny do końca zawieszenia broni. Zastanówmy się, dlaczego rodzice tak ochoczo zatknęli bagnety na broń i ruszyli do ataku na pedagogów.
Szacunku za grosz
Moim zdaniem stan zimnej, a chwilami gorącej wojny na linii rodzice-nauczyciele wynika z wzajemnego braku szacunku. Długo by można rozważać przyczyny, które są mocno złożone. Zaryzykuję jednak tezę, że wspólnym mianownikiem jest oddalenie się od siebie szkoły i domu.
Rodzice bardzo często niezbyt chcą się angażować w pracę szkoły. Traktują ją jako dostarczyciela usługi edukacyjnej i wychowawczo-opiekuńczej. Odstawiają dziecko rano, odbierają po południu. I chcą mieć przede wszystkim święty spokój. Sprzyjają takiej postawie publikacje w mediach, kulturze oraz niestety także wypowiedzi MEN. A raczej zmiana nastawienia sił opiniotwórczych w porównaniu z tym, co rodzice pamiętają ze swego dzieciństwa. Kiedyś nauczyciel, to był “Ktoś”. Etos “Siłaczki” był wychwalany pod niebiosa przez władze państwowe, telewizję, książki i filmy.
A tymczasem czasy “Siłaczek” się skończyły w 1989 roku. Nastały czasy kapitalistycznego popytu i podaży. Zamiast “misji oświatowej” mamy “usługę edukacyjną”. Tyle, że “darmową”. Ponieważ cena dla kupującego – “rodzica” – jest zerowa, zgodnie z prawami ekonomii popyt rośnie do nieskończoności. “A niech zajmą się dzieciakiem także w Wiglię i sylwestra”. Mało kto szanuje dobro, które dostaje “za darmo”, prawda?. I takiego rodzica nie interesuje najczęściej ile i jak długo pracuje “mój” nauczyciel. Woli słuchać populistycznych oskarżeń w mediach o “wszystkich nauczycielach”.
Z drugiej strony nauczyciele widzą, że tak naprawdę rodzice odrywają się od procesu wychowania i opieki na swoimi dziećmi. Ileż razy podczas rozmowy z matką (a czasem i ojcem) niegrzecznego ucznia można usłyszeć “nie potrafię sobie z nim poradzić”. Dzieci coraz częściej “wychowują się same”, bez udziału rodziców. Zresztą sami nauczyciele nie mają efektywnych narzędzi, żeby w takiej sytuacji podjąć skuteczną interwencję. Nawet z klasy do klasy nie można przenieść dziecka karnie, nie mówiąc już o przenosinach do innej szkoły. A świetnie pamiętam stosowny zapis widniejący w regulaminie ucznia “za komuny”. Postawić do kąta? Zostawić za karę po lekcjach? Kazać odmalować pobazgroloną ścianę w toalecie? Zapomnijcie. Górą nienaruszalność fizyczności i godności osobistej każdego ucznia.
Brak poczucia wspólnego interesu, czy wręcz frontu rodzic-nauczyciel wobec ucznia, owocuje rzeczonym brakiem wzajemnego szacunku oraz podatnością na stereotyp “wyrodnej matki” chcącej dziecko upchnąć w szkole przed świętami i “leniwego pedagoga”, który się przed tym wzbrania.
Rodzic nicniemogący
Jest jednak dla nauczyciela coś gorszego, niż rodzic, który “ma w pompie” to, co dzieje się z dzieckiem w szkole. To rodzic “nadaktywny”, “gorliwy”. Zresztą tutaj trudno o bardziej kłopotliwego rodzica, niż matka czy ojciec uczący w innej szkole. Zna przepisy, wie co można – a czego nie można, potrafi powiedzieć “a u nas w szkole…”. Prawdziwa katastrofa.
Sęk w tym, że trudno taką energię wykorzystać pozytywnie inaczej, niż w organizację festynu szkolnego. Jeśli dzieje się coś w opinii rodzica “nie tak”, może on “skoczyć” nauczycielowi czy dyrektorowi szkoły. Może oczywiście utrudnić im życie. Nasyłać kontrole z wydziału oświaty, z Kuratorium. Jeśli jednak nauczyciel ma poparcie (słuszne czy niesłuszne) swojego dyrektora, a dyrektor rady pedagogicznej – wielka krzywda raczej nikomu się nie stanie. Rodzic może ewentualnie przenieść dziecko do innej szkoły, ale zmienić coś “w swojej” – nie bardzo.
Wynika to z zamocowania roli rodzica w systemie oświaty. W “ustawie oświatowej” wymieniony jest wprawdzie aż 134 razy, ale większa część zapisów nie jest powiązana zarządzaniem szkołą. Jedyny realny wpływ na to, jak działa szkoła dotyczy czterech obszarów. Rada uchwala wspólnie z nauczycielami program wychowawczy i program profilaktyki. Opiniuje też program i harmonogram poprawy efektywności kształcenia lub wychowania szkoły, a także plan finansowy. Jeśli rozpatrując dwa pierwsze plany rodzice nie mogą porozumieć się z radą pedagogiczną – o kształcie dokumentów decyduje dyrektor szkoły. Opinie Rady w kolejnych dwóch obszarach dyrekcja może z kolei wyrzucić do kosza bez żadnych konsekwencji. Podobnie jak opinie na temat nauczyciela podczas awansu zawodowego – do czego uprawnia Radę Rodziców Karta Nauczyciela. Z kolei na sam wybór dyrektora szkoły wpływ rodziców jest iluzoryczny. Mają tylko jednego przedstawiciela w ośmioosobowej komisji wybierającej szefa szkoły.
Wspólna szkoła
W sytuacji głębokiego wzajemnego braku zaufania postulat oddania szkoły pod władzę rodziców, pobrzmiewa w uszach nauczycieli powiedzeniem o przekazaniu małpie brzytwy. Pomińmy na chwilę jedną z wyznawanych przeze mnie herezji nad herezjami, o wpuszczeniu pełnych mechanizmów rynkowych do całego sektora edukacji. Obiecuję do niej wkrótce wrócić.
Pierwsza z moich ciut mniejszych herezji edukacyjnych brzmi zatem: zwiększmy zaangażowanie rodziców w zarządzanie szkołą tak bardzo, jak się tylko da. Obstaję jednak, że więcej władzy w rękach rodziców – to więcej zaangażowania po ich stronie i większa znajomość specyfiki szkoły.
Na początek powiększmy ich reprezentację w procesie wyboru dyrektora szkoły. W tej chwili przedstawiciele samorządu i Kuratorium mogą wspólnie przegłosować bliską sobie kandydaturę nie oglądając się na rodziców, nauczycieli i związki zawodowe. Dajmy też rodzicom wpływ na bieżące zarządzanie. Akceptację przez Radę Rodziców decyzji o inwestycjach. Obowiązek przyjęcia rocznego planu finansowego oraz spowiadania się dyrektora z Edukacyjnej Wartości Dodanej osiąganej przez szkołę.
I najważniejsze – Dajmy Radzie Rodziców pieniądze na osobny fundusz motywacyjny dla członków Rady Pedagogicznej oraz prawo do dysponowania nim. Oczywiście musiałoby się to wiązać z obowiązkową oceną pracy nauczycieli oraz dyrektorów przez rodziców. Najlepiej w formie ankiety wypełnionej przez wszystkich rodziców, których dzieci uczy. Pewnie niektórzy nauczyciele mogą żachnąć się: a co tam malarz pokojowy czy ekspedientka mogą wiedzieć o mojej pracy. Jestem jednak przekonany, że można ułożyć ankietę dla rodziców, w których nie występuje słowo “ewaluacja” i pytać o to, co rzeczywiście subiektywnie mogą zaobserwować i ocenić. Na przykład wprowadźmy uprzednio publiczny raport roczny z pracy nauczyciela prezentowany na forum klasy.
Na koniec dajmy Radzie Rodziców prawo do złożenia umotywowanego wniosku o odwołanie dyrektora szkoły.
Wreszcie – pozwólmy jej decydować, czy w danej szkole warto organizować zajęcia opiekuńcze w Wigilię dla trójki dzieci, czy też w interesie całej społeczności jest, żeby szkoła w tym dniu była zamknięta.
Koniec świata
Wiem – to byłby koniec świata edukacyjnego – takiego, jaki jest teraz. Dyrektorzy i nauczyciele zabiegający o opinię rodziców? Poddający się ocenie “laików”? Koszmar. Widzicie te prezentacje władz szkoły dla rodziców z wykresami obrazującymi wyniki nauczania? Doświadczonych pedagogów przekładających fachowe terminy na “ludzki” język? Te arkusze power pointa i filmiki video na wywiadówkach przed oceną doroczną pokazującą, jak pracowali poszczególni nauczyciele? Te zestawienia przepracowanych godzin “przy tablicy”, na wycieczkach i domowo, wieczorami przy sprawdzianach.
Nauczyciel musiałby się namęczyć przy “sprawozdawczości”. To prawda. A gdyby stawką była nagroda roczna dla trzech, pięciu najlepiej ocenionych nauczycieli w szkole w wysokości – bo ja wiem… może sześciu tysięcy złotych netto? Dla kolejnych 10 nauczycieli powiedzmy trzech tysięcy? A dla dyrektora szkoły nagroda za dobrą EWD i pozytywną ocenę Rady Rodziców powiedzmy do kwoty 20 000 zł netto?
Może na początku byłoby ciężko. Może w niektórych szkołach i tak część rodziców miałaby nowy system w głębokim poszanowaniu. Może część nauczycieli uniosłaby się godnością i nie zniżałaby się do tłumaczenia się przed “ignorantami” ze swoich poczynań. Jednak gwarantuję, że w dwa-trzy lata większość rodziców na opinię o “leniwych nauczycielach” wydmie pogardliwie wargi: “a nauczyciele mojego dziecka zapylają jak małe motorki”.
Sebastian Szczęsny