Polski system oświaty jest bardzo nowoczesny. Idealnie przygotowuje uczniów do życia w tak innowacyjnym systemie społecznym, jak feudalizm. Dzieci “korposzczurów” mają dorastać do wyścigów w open space’ach. Dzieci “oligarchów” do wydawania pieniedzy z kont w rajach podatkowych. Dzieci “roboli” – do “zapierniczania” w magazynach i na kasach hipermarketów. Naprawdę chcemy takiego świata dla naszych córek i synów?
Przyłapałem się ostatnio na myśleniu “klasowym”. Zastanawiałem się nad tym, jakiego szkolnictwa wyższego będą oczekiwały za 10-20 lat dzieci z Pokolenia Z, urodzone w 1996 roku i później. To także moja córka, jej koleżanki i koledzy – z klasy w szkole społecznej i “z podwórka” na wielkomiejskim suburbium. To dla nich życie w świecie cyfrowym jest naturalne, jak oddychanie powietrzem. Są pokoleniem “Z” – dziećmi i wnukami pokoleń “X” i “Y”.
Nie pomyślałem o dzieciach Pań które obsługują mnie w Biedronce. Panów, którzy pakują do wysyłki zamówiony przeze mnie tablet dla córki. Ich potomstwo ma niewielkie szanse, żeby spotkać się z koleżankami i kolegami mojego dziecka na studiach. Ludzie z tej klasy społecznej nie należą do Pokolenia X, Y czy Z. To Pokolenie Zero, których świat nie ewoluuje zbytnio od 25 lat. Zero Zmian, Zero Perspektyw, Zero Cyfryzacji, Zero Dobrej Edukacji.
System oświaty w Polsce nie dość, że nie stwarza dla takich “Zerek” efektywnych ścieżek społęcznej mobilności pionowej, to jeszcze utrwala feudalne relacje międzyludzkie. A niestety rozwarstwienie społeczeństwa w Polsce i petryfikacja warstw i relacji społecznych jest realnym problemem.
Jaka szkoła jest dobra?
W 2014 r. w pierwszej dziesiątce stołecznych szkół pod względem średniego wyniku sprawdzianu szóstoklasisty, nie ma ani jednej szkoły publicznej. A na liście 10 szkół o najniższym wskaźniku pojawiają się wyłącznie publiczne placówki, w takich lokalizacjach jak Wawer, Rembertów, Praga Północ i Praga Południe, Z kolei wyniki szóstoklasistów w najsłabszej dzielnicy stolicy – Pradze Północ, są aż o 25% gorsze od ich rówieśników z Ursynowa, gdzie wyniki były najwyższe w Warszawie. Łatwo stąd wyciągnąć wniosek, gdzie są najlepsze, a gdzie najgorsze podstawówki, prawda? Wybierajmy szkoły niepubliczne, a jeśli nas na to nie stać, to polujmy na miejsce w szkołach obejmujących okręgiem dzielnice domków jednorodzinnych i apartamentowców.
Jednak faktyczna sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana. Wzmocnienie jakości szkół prywatnych i społecznych odbywa się siedem lat wcześniej. Zanim dziecko dostanie się do takiej klasy, musi przejść odpowiednią “kwalifikację”. Do tego dochodzi cezus majątku. Nie każdego stać na płacenie przynajmniej kilkuset złotych co miesiąc. To oznacza, że dzieci pochodzą z tzw. “dobrych domów”, zatem są “dopilnowane” w odrabianiu lekcji – jeśli nie przez rodzica, to przez nianię. Poza tym klasy są nieliczne, a praca zmianowa nie wchodzi w grę. Uczniowie uczestniczą też w wielu zajęciach rozwijających ciało i umysł w murach szkoły i poza nią. Często tempo nauki jest mocno wyśrubowane, a kto nie jest w stanie szybko mknąc po ścieżce dydaktycznej, po prostu wypada z wagonika przed stacją “szósta klasa”. Podobnie działa mechanizm podkręcający wyniki publicznych szkół podstawowych w “lepszych” dzielnicach. Zaryzykuję więc twierdzenie, że takie szkoły są “dobre” dla wygody rodziców, ale niekoniecznie “dobrze” uczą. Co to za problem wyszlifować garść brylantów z wagonu wyselekcjonowanych diamentów. A potem już “samo” idzie. Dobre gimnazjum, prestiżowe liceum, elitarne kierunki studiów. Tak nam rośnie elita narodu.
Jaki nauczyciel jest dobry?
Taka perspektywa oglądu jakości szkół nie przystaje do niedocenianej pracy nauczycieli w “słabych” i “średnich” szkołach podstawowych. To oni “sieją, choć grunta nasze marne, choć wiatr porywa ziarna”. Nie chodzi tutaj wyłącznie o kwestie “opiekuńcze”, choć i one są ważne. Bo uczniowie z rodzin niedostosowanych społecznie zwykle jedynie w stołówce szkolnej jedzą jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. Znacznie ważniejsze jest dostrzeganie w szkołach wagi edukacji dzieci pochodzących z trudnych środowisk. Takich, gdzie nauką się gardzi. Nauczyciele jak poszukiwacze złota w Klondike przesiewają kolejne roczniki, zauważając uczniów zdolnych i ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi. Ci wyróżniający są doceniani przez nauczycieli, pchani na konkursy wiedzy, zapisywani do kółek rozbudzajacych zainteresowania. Ci słabsi są wysyłani do psychologów, terapeutów, zapisywani na kółka wyrównawcze. Czy ktoś się pochyla z szacunkiem nad takimi nauczycielami? Mówi, że to oni są solą polskiej edukacji? I że robią to z pasji, nie licząc na wynagrodzenie finansowe?
Swoje wysiłki trudno doceniać nawet samym nauczycielom, jeśli dostrzegają co roku swoją szkołę w dolnej części zestawienia wyników egzaminów szóstoklasistów.
Jeśli przez szklany sufit przebijają się jednostki z “klas niższych”, to zaryzykowałbym tezę – że głównie dzięki takim “Siłaczkom” Bo na etapie gimnazjum każdy już trafia do odpowiedniej przegródki socjologicznej i wyrwać się z tunelu przeznaczenia jest bardzo trudno. Np. z tego powodu, że w starszym wieku mniejszym autorytetem są nauczyciele, a większym rówieśnicy (zgodnie z regułami psychologii rozwojowej).
Czy będziemy kiedyś wiedzieć, jakim to nauczycielom się “chce” walczyć o uczniów “skazanych na klasę niższą”, a jacy mają swoich uczniów “w pompie”? Być może jestem naiwny, ale dostrzegam iskierkę zmian w upowszechnianiu się idei Edukacyjnej Wartości Dodanej. W tym systemie badani są uczniowie “na wejściu” i na “wyjściu” oraz mierzony progres. Podwaliny takiego systemu buduje Instytut Badań Edukacyjnych (IBE). W moich wizjach mierzyłbym obligatoryjnie potencjał sześciolatków i analizował go po zakończeniu każdego etapu edukacji. Na razie odnośnie szkoły podstawowej w latach 2011-14 było prowadzone z funduszu unijnych Ogólnopolskie Badanie Umiejętności Trzecioklasistów (OBUT). W 2014 roku wzięło w nim udział 221 468 uczniów z ponad 7600 szkół. W połowie stycznia 2015 roku IBE właśnie uruchomił kalkulator EWD dla podstawówek. Każda szkoła może w nim wyliczyć ów wskaźnik, wpisując wyniki swoich uczniów podczas OBUT w 2011 roku i wyniki sprawdzianu szóstoklasistów z 2014 roku. Gdyby takie zestawienie było powszechne, obejmowało całą podstawę programową, pokazałoby w ciągu kilku lat, jaka jest jakość pracy nauczycieli w obszarze dydaktyki. Na ile dobrze uczą swoich przedmiotów w klasach IV-VI. I które szkoły są naprawdę “dobre”.
Kto za to zapłaci?
Moje heretyckie myślenie idzie jeszcze dalej w kierunku doceniania dobrych szkół i nauczycieli. Te szkoły, które miałyby dobrym, a potem rosnącą EWD – dostawałyby więcej pieniędzy na rozwój. Na pomoce dydaktyczne, tablety dla uczniów, wycieczki edukacyjne, e-toolsy. Ci nauczyciele, którzy odnotowywaliby dobre wyniki EWD, zarabialiby więcej, niż słabi. A Ci najsłabsi mogliby być zwolnieni ze względu na niską jakość swojej pracy. Chyba, że mieliby dobre wyniki w aktywności wychowawczej lub opiekuńczej. Tak, wiem – to wymagałoby zmiany Karty Nauczyciela. Ale chyba wolno pomarzyć?
Dzięki opisanym posunięciom części nauczycieli zaczęłoby zależeć na poprawie wyników nawet najsłabszych uczniów. A tym, którym już na tym zależy i dobrze pracują – zmiany przyniosłyby satysfakcję nie tylko niematerialną.
Oczywiście poprawa systemu oświaty nastawiona na niwelowanie rozwarstwienia społecznego w obszarze dydaktyk,i nie załatwiłaby w całości problemu edukacji Pokolenia Zero. Konieczne byłyby też odpowiednie programy wychowawcze i opiekuńcze. Po stronie rynku pracy, systemu finansowania biznesu – brak barier, które hamują rozwój przedsiębiorczość. Bo takie “młode wilczki” z rodzin Generacji Zero Perspektyw, zahartowane przez trudny los, są w stanie osiągnąć więcej na ścieżce rozwoju, niż wychuchane “ciepłe kluchy” z Pokolenia Zet. Przebiją szklany sufit, byleby nie był ze szkła pancernego.
A szkoły prywatne, społeczne i w “dobrych” dzielnicach, które gromadzą owe “Zetki”? Cóż, pewnie niejeden z rodziców zastanowiłby się, czy płacić grube pieniądze za pracę szkoły, która tak naprawdę nie robi wiele poza selekcją naturalną kandydatów. W tych szkołach niepublicznych, gdzie nauczyciele intensywnie pracują – pewnie EWD byłaby wysoka. Tu by się nic nie zmieniło.
Zmiany są konieczne, chociaż wymagają traktowania edukacji nie jako kosztu, ale jako inwestycji. Bo jeśli nie będziemy zasypywać rowów między grupami społecznymi, to i tak zapłacimy swoją cenę. W kosztach sądownictwa, więziennictwa, opieki społecznej, niskiego rozwoju gospodarczego, słabej innowacyjności gospodarki. Stać nas na to?
Na “dzień dobry”, bez wielkiej rewolucji, wprowadziłbym zapis prawny, że co najmniej dwóch uczniów w klasie szkoły niepublicznej ma pochodzić nieładnie nazywając “z dołów społecznych”. Mogą być ci zdolniejsi, ale rekomendowani przez opiekę społeczną. Oczywiście bez płacenia czesnego i innych opłat szkolnych. To pomogłoby nie tylko tym “biednym” dzieciom we wspinaniu się na drabinę awansu społecznego. Także tym z “lepszych” rodzin w rozwijaniu empatii i zachowań prospołecznych.
Sebastian Szczęsny