Tysiące rodziców kupuje dzisiaj tysiącom wychowawców kwiatki na zakończenie roku szkolnego. Władze oświatowe pochylają się w szacunku dla pedagogów. Samorządy honorują najlepszych nauczycieli dyplomami i nagrodami finansowymi. To jeden z wyjątkowych dni w roku. Bo w inne dni bardzo często pracownicy przedszkoli i szkół dostają splunięcie pogardy, braku szacunku i lekceważenia. Zbyt często ocierają się wtedy i mówią, że to tylko deszcz pada.
Długo zastanawiałem się, jak podsumować bieżący rok szkolny. Bo i katastrofa “darmowych podręczników”. Bo burza o sześciolatki w szkołach. Bo afera o przerwę świąteczną. Bo związkowe żądania podwyżki płac pedagogów. Bo… Można by mnożyć kolejne węzły w makatce polskiej oświaty. Jesienna perspektywa wyborów jeszcze bardziej gmatwa wzór. Chociaż tak jak temat edukacji nie był nośny w przypadku wyborów prezydenckich, tak i w przypadku parlamentarnych też pewnie będzie traktowany po macoszemu. To może unieśmy się ponad bieżące tematy i przy dźwięku ostatniego dzwonka wspomnijmy niemodne słowo “szacunek”. I odpalmy pierwszy sezon jednego z głośnych seriali ostatnich lat.
Kwiatek dla nauczycieli
Czy wiecie, że znam matkę, która w tym roku przyjęła “na klatę” intuicyjnie mało sprawiedliwą ocenę końcową swego dziecka, bo była zgodna z niedoskonałym szkolnym systemem oceniania? Rodzic owa była prawnikiem. Uznała, że “dura lex sed lex” i prawo (nawet takie szkolne) nie powinno działać wstecz. Uszanowała decyzję rady pedagogicznej, nie wywierała presji. Nie atakowała dyrektora i wychowawcy. Wysłuchała wyjaśnień i z szacunkiem przyjęła je do wiadomości. Nauczyciele od przyszłego roku zmieniają system, ale nie manipulowali ad hoc regulaminem. Bo to byłaby zmiana reguł w trakcie gry. I mogłoby to skrzywdzić innych uczniów.
Czy wiecie, że warszawska gmina Bemowo jest w stanie wypłacać nauczycielom dodatek motywacyjny średnio rzędu kilkuset złotych miesięcznie (nawet do 600 zł)? Gmina szanuje znaczenie edukacji i intensywnie w nią inwestuje. Buduje nowe szkoły, zamiast je zamykać. Do 2017 roku pojawi się 4500 nowych miejsc w przedszkolach, podstawówkach i gimnazjach. Bemowo będzie więc zatrudniać nowych nauczycieli, zamiast zwiększać liczbę dzieci w klasie. Gmina opracowała w lutym 2015 r. “Edukacyjny Program Ratunkowy” dla Bemowa. Za jeden z celów uznano w nim “zaspokojenie najistotniejszej potrzeby społecznej jaką jest edukacja”. Samorząd potraktował edukację nie jako obciążenie, ale jako inwestycję.
Badyl dla nauczycieli
Chciałbym pisać tylko o takich zjawiskach w ostatnim dniu zajęć dydaktycznych (bo przypomnę, że rok szkolny 2014/15 skończy się 31 sierpnia). Moje myśli podążają jednak dzisiaj także w innym kierunku.
Myślę o rodzicu, który nie pogodził się z obniżeniem oceny z zachowania u swej córki. Przyłapano ją w ostatnim tygodniu zajęć na kradzieży pióra z plecaka koleżanki. Rodzic poszedł na skargę do Kuratorium. Pojawiła się w szkole inspekcja, która stwierdziła, że wszystko przebiegło zgodnie z prawem. Rodzic wywarł więc presję na dyrektor szkoły, żeby jednak utrzymać wyższą ocenę (“bo to takie dobre dziecko, i wtedy będzie miało świadectwo z paskiem”). Zwłołano szybką radę pedagogiczną. Kilkunastu nauczycieli okazało dobroć serca. Trzy “surowe” nauczycielki głosowały za utrzymaniem sankcji. Surowe? A może dobrzy pedagodzy, którzy widzą konsekwencję takiej sytuacji. Rodzic przekonał się, że nauczyciele swoje zdanie mają gdzieś. Dziecko dostało podświadomy przekaz “przestępstwo popłaca”. Chyba, że jest się z “gorszej” rodziny. Bo współpsprawczyni nie takiej “dobrej uczennicy” utrzymano karę w mocy. Czy rodzice i uczniowie będą szanowali takich nauczycieli, którzy sami się nie szanują?
Myślę o samorządach, które traktują edukację jak zbędny koszt. Wprowadzają systemy komputerowe, które z założenia kreują jak klasy o jak największej liczebności dopuszczanej przez prawo. Planują budżet na dodatki motywacyjne w kwotach demotywujących do dalszych starań (słyszałem o 10 zł brutto). Likwidują siatkę szkół nie myśląc o nadciągających rocznikach wyżowych. Traktują szkoły jako miejsca do lokowania “krewnych i znajomych królika”. Nie myśląc o tym, że dobra szkoła może być atutem przyciągającym nowych mieszkańców. Takie samorządy nie szanują swoich nauczycieli. A nauczyciele? Chyba się sami nie szanują. Podnoszą głowę i protestują w zasadzie jedynie w przypadku likwidacji swojego miejsca pracy.
School of cards
Powinienem pomyśleć też o Ministerstwie Edukacji Narodowej i o nauczycielskich związkach zawodowych. I nie byłyby to ciepłe i zbyt optymistyczne myśli.
Wolę zatem pomyśleć o zarządzających edukacją w USA. Konkretnie w fikcyjnych Stanach Zjednoczonych z pierwszej serii serialu “House of Cards”. Myślę, że kilka pierwszych odcinków powinno być lekturą obowiązkową zarówno dla MEN, jak i ZNP oraz nauczycielskiej “Solidarności”. Osią fabuły początkowych epizodów HoC jest uchwalanie ustawy oświatowej reformującej edukację.
Wiem, że to fikcja serialowa. Jednak chciałbym, aby polska oświata zaczerpnęła z niej to, co najbardziej wartościowe. Aby kadry MEN przygotowały odważny projekt ustawy gruntownie poprawiającej jakość polskiego szkolnictwa z równą energią i determinacją jak Frank Underwood i jego ekipa legislatorów. Aby związki zawodowe miały w swych szeregach merytorycznych ekspertów i twardych negocjatorów, będących równymi partnerami dla strony rządowej – takich jak serialowy lobbysta Marty Spinella. Aby związki zawodowe miały w sobie takie samo poczucie odpowiedzialności za jakość edukacji i siłę mas nauczycielskich. By związkowcy potrafili komunikować się skutecznie z rodzicami wyjaśniając swe racje, tak jak miało to miejsce podczas serialowego strajku w szkołach.
To co najbardziej mnie ujęło podczas oglądania House of Cards, to wzajemne traktowanie się serio rządzących i nauczycieli. Oczywiście Frank Underwood nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystywał do wygrania sporu ze związkami kłamstw, prowokacji i manipulacji. Oskarżał (zresztą nie bez przyczyny) stronę związkową o obronę partykularnych interesów. Te zresztą nie były bezbronnymi barankami. Był spór, ale i jakiegoś rodzaju szacunek dla adwersarzy. Jeśli nawet udawany – to tego właśnie wymagała opinia publiczna.
Pewnie nigdy nie przyszłoby Frankowi do głowy, żeby oskarżać nauczycieli en masse, że są leniwi i mało wartościowi. Samym serialowym związkowcom z kolei nie zaświtałby pomysł na organizację protestu w sprawie automatycznej podwyżki płac “bo taaaak”. Obie strategie byłyby samobójcze, bo wywołałyby utratę sympatii społeczeństwa. A podobnych sytuacji mieliśmy w mijającym nieserialowym polskim roku szkolnym aż nadto. I co na to nauczyciele? I co na to wszyscy Polacy?
Sebastian Szczęsny