Minister Czarnek? Co to będzie, co to będzie – TAKI minister oświaty? To straszne. Wśród nauczycieli, rodziców i starszych uczniów nastroje oscylują między oburzeniem, a niesmakiem. To będzie koniec polskiej szkoły – daje się słyszeć. A może właśnie początek dobrej edukacji? Takiej bez oglądania się na aleje Szucha?
Kiedy się czyta wypowiedzi kandydata na ministra edukacji i nauki, włosy się na głowie podnoszą. Takiej dawki obskurantyzmu i ignorancji dawno nie było w kręgach rządowych. A poprzeczka jest ustawiona bardzo wysoko – chociażby za sprawą minister Zalewskiej i Piontkowskiego.
O co chodzi z Czarnkiem?
Ja tam mam trzy teorie, co stoi za taką decyzją personalną. Najbardziej optymistyczna to syndrom kozy ze starego szmoncesa. Prof. Czarnek jest na wypuszczony na niby. Na wabia, ku wzmożeniu oburzenia. A potem ministrem edukacji i nauki zostanie powiedzmy prof. Maksymowicz. Albo prof. Bernacki – z tej bardziej rozsądnej części polityków rządzących. Wszyscy odetchną z ulgą. Aaaaaa… Noooo… jest dobrze… Zachorowanie na COVID-19 przyszłego ministra w przeddzień zaprzysiężenia? Taka koincydencja może potwierdzać ten wariant.
Druga teoria to klasyczny spin z zestawu narzędzi public relations. Przykrywka. Media jarają się wypowiedziami pana Czarnka bardziej, niż wywrotkami kasy wywalonej przez rząd na niedostarczalne respiratory i innymi takimi atrakcjami.
Trzecia teoria to syndrom Konfederacji. Czyli: jak korwiniści pokazujący posła Brauna. I co? można być bardziej odklejony niż Krul? I tak samo przy ministrze Czarnku inni mistrzowie w “radzie ministrzów” będą wyglądali na normalsów.
Jest jeszcze czwarta, najgorsza możliwość. Oni tak na serio. Czyli “przeprowadziliśmy bardzo ciężką, trudną, skomplikowaną reformę organizacyjną szkolnictwa, edukacji, ale zatrzymaliśmy się w pół kroku, nie przeprowadziliśmy reformy programowej. To jest jeden z tych elementów, które będą się na nas mściły” – jak mówił marszałek Terlecki dwa miesiące temu dla TVN24. I co wtedy?
Droga ku Stalingradowi
No dobrze, załóżmy, że minister Czarnek mości się w fotelu na Szucha i zaczyna reorganizować system edukacji tak, żeby spełniał ideologiczne założenia partii rządzącej. Rozpisuje nowe założenia na minima programowe, zleca napisanie nowych podręczników, kuratorzy dwoją się i troją, żeby natchnąć dyrektorów i nauczycieli do pracy prawej i sprawiedliwej. I co? I nic.
Mam błogosławieństwo wczesnego urodzenia i pamiętam schyłek PRL-owskiej edukacji z własnego doświadczenia. Zaczynałem podstawówkę u schyłku gierkowskiej propagandy sukcesu. Maturę zdawałem już w wolnej Polsce. Podręczniki historii pełne były kłamstw, propagandowej sieczki, epizodów wielkości myszki dmuchniętych do rozmiaru słonia. Uczniowie byli prowadzani na apele ku czci Wielkiego Października i Ludowego Wojska Polskiego. Panoszyły się w szkołach potworki w postaci Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Dyrektor mógł być w każdej chwili wezwany na dywanik do komitetu miejskiego PZPR albo przez cichych panów ze Służby Bezpieczeństwa. Tak, zamordyzm w edukacji był zaiste nieporównywalny z obecnymi naciskami i tym, co sobie pewnie marzą w gmachu MEN. Na dodatek to była rzeczywistość bez Internetu, wolnych mediów, wolności słowa. Przekaz w gazetach, radio i telewizji był w pełni spójny z tym, co miała głosić i oficjalnie głosiła szkoła.
Pytanie, co nie pykło? Dlaczego szkole nie udało się wychować zastępów bezwolnych mas myślących pod dyktando oficjalnej polityki oświatowej? Kiedy to zrozumiemy, zobaczymy ministra Czarnka w roli generała Paulusa, maszerującego dziarsko na czele 6 Armii w kierunku Stalingradu.
Niejedną jeszcze paranoję…
Na pewno znaczenie miało wychowanie domowe. Nie ukrywajmy – do pewnego momentu dzieciaki są nosicielami rodzicielskich memów (tych kulturowych, a nie śmiesznych obrazków). Na pewno znaczenie miała klasyczna polska przekora. Na pewno znaczenie miała skłonność człowieka do samodzielnego myślenia.
Jednak moim zdaniem operacja prania mózgów uczniów nie wyszła dzięki nauczycielom. Dzięki takim nauczycielom, jak mój historyk z siódmej klasy, który mówił nam o Katyniu w czasach głębokiego PRL. Nikt nie może zmusić nauczyciela, żeby przedstawiał Żołnierzy Wyklętych w aureoli boskości. Nikt nie może zmusić nauczyciela, żeby krzewił idee Bóg-Honor-Ojczyzna, jeśli mu bliżej do idei Bób-Hummus-Włoszczyzna. Nikt nie może zwolnić nauczyciela, że krytykuje reformę sądownictwa lub przymierze tronu i ołtarza. Zatem, drodzy nauczyciele, zastanówmy się, co może poseł Czarnek w fotelu ministra edukacji. Jak powiedział Jasiu i podkreślił wężykiem: „on może Panu majstrowi skoczyć tam, gdzie Pan może Pana majstra w dupę pocałować.”
Nauczyciele byli beznadziejni, źli, dobrzy, doskonali i średni. Takie życie. Niezależnie od tego, który minister wprowadzał swoje genialne pomysły zza biurka na Szucha. Za czasów Łybackiej, Giertycha, Wiatra, Kluzik-Rostkowskiej, Zalewskiej. Klęli, zaciskali zęby, czasami rzucali się ze strajkową motyką na słońce. Ale uczyli tak, jak potrafili najlepiej. Robili swoje, robią swoje i będą robić swoje w czasach każdej paranoi. Także za czasów ministra Czarnka i w szaleństwie pandemii. Jak w hymnie nauczycielskim „musicie siać, choć wiatr porywa ziarna”.
Oczywiście teraz – póki obowiązuje Karta Nauczyciela. Dlatego, mimo wszystkich moich zastrzeżeń do dokumentu, uważam, że ma ona sens. Bo stoi na straży niezależności nauczyciela.
Szkoda tylko, że nauczyciele uczą wbrew systemowi. Że praca w szkole jest jak pływanie w coraz gęstszym kisielu. Że rozwiązania systemowe pomagają, a nie przeszkadzają. Takie, jak durne egzaminy, które zaburzają sensowną edukację.
Zatem w Dzień Edukacji Narodowej życzę wszystkim nauczycielom, aby wszystkich tych szkolnych paranoi rodem z MEN było jak najmniej. I żeby nie przejmowali się tym, co robi ten, czy inny minister. O resztę nauczyciele zadbają sami. Jestem tego pewien.