Parafrazując znane powiedzenie o oddzielaniu chłopców od mężczyzn: pandemia oddzieliła nauczycieli od zatrudnionych na podstawie karty nauczyciela. Rodzice otwierają szeroko oczy, bo dotychczas – zgodnie z zasadą Las Vegas – co się działo w klasopracowni, pozostawało w klasopracowni. A teraz podglądają zza ramienia swoje dzieci i wracają do koszmarów z własnych doświadczeń edukacyjnych.
Oj, wiele już zapełniło się stronic o edukacji w czasach koronawirusa. Że polska szkoła nie była przygotowana do przejścia na nauczanie zdalne – dydaktycznie i technicznie. Że uczniowie olewają ciepłą oranżadą lekcje w komputerze, wyłączając kamerki i tocząc bekę z nauczycieli. Że trwa wyścig zbrojeń podczas sprawdzianów i kartkówek – kto znajdzie lepszy pomysł na ściąganie albo na prewencję lub przyłapanie na ściąganiu. Że taka szkoła “niczego porządnie nie nauczy” i wyjdziemy z epidemii z niedouczonymi rocznikami. Że dzieciakom (i nauczycielom) brakuje kontaktu bezpośredniego. Można mnożyć i mnożyć narzekania. Ja jednak chciałbym skupić się na dobrej stronie sytuacji pandemicznej: pokazała, kto nadaje się do zawodu nauczyciela, a kto powinien jak najszybciej zmienić profesję. Decyduje umiejętność wzbudzania, albo gaszenia entuzjazmu, zaangażowania, pasji w uczniach.
Szkoła jako koszary
Każdy ma jakieś wspomnienie z czasów szkolnych, które wraca w koszmarach wywołujących szczękanie zębów i zimne poty. Ja mam dwa takie masakryczne wspomnienia.
Pierwszy mój koszmar związany jest z lekcjami ZPT. Pamiętam klasopracownię w piwnicy neorenesansowego budynku na poznańskim Łazarzu i palące światło jarzeniówek nad stołami roboczymi zintegrowanymi z imadłami. Nie pomnę za to twarzy i nazwiska nauczyciela, który dawał hasło do pobrania narzędzi z przylegającego kantorka. Wiem za to do dzisiaj, że dla mnie owo hasło otwierało sezam moich koszmarów praktyczno-technicznych. Zwykle byłem ostatni w kolejce i dostawała mi się mało ostra piła, rozrylotany klucz francuski albo młotek z wypadającym obuchem. Z perspektywy ponad trzech dekad oceniam, że pewnie wszystkie sprzęty szkolne tak wyglądały w latach 80-tych. Jednak ja od siebie dawałem kompletną “niegramotność” i powiązaną z nią niechęć do majsterkowania. Tak, mam dwie lewe ręce do “zetpetów” i dzisiaj – mimo dostępu do zaawansowanego sprzętu – jestem chory, kiedy mam w domu umieścić kołki w ścianie. Jednak nauczyciel dziarsko wdrażał nas w budowę karmników z odpadów drzewnych, nie tolerując braku zdolności i pasji techniczny u chłopaków.
Lepiej było po zmianie podstawówki. Nauczyciel ZPT miał większą wyrozumiałość. Często odbywało się to tak, że próbowałem nieudolnie zrealizować zadanie na lekcji. Potem szedłem z zaczętym rysunkiem technicznym albo pochewką na okulary. Pan od zetpetów dość sprawnie “pomagał” w praktyce wykonując całą pracę, potem patrzył z uznaniem i stawiał ocenę: trzy plus. I wszyscy byli zadowoleni, chociaż i tak nie wspominam tych lekcji z rozrzewnieniem.
Drugi mój koszmar związany jest z lekcjami WF. I tutaj nie błyszczałem wśród klasowych liderów – w tym przypadku sprawności fizycznej. Och, tutaj panowała jeszcze większa dżungla, niż na lekcjach ZPT. Pamiętam panią od WF w osiedlowej podstawówce rzucającą piłkę “pograjcie sobie chłopcy” i znikającą na 40-minutowego dymka w nauczycielskiej kanciapie. Albo wybieranie przez klasowych mięśniaków przeciwnych drużyn – tak, byłem wybierany ostatni, albo przedostatni – z moim przyjacielem Maciejem. Z lekcji WF wspominamy licealne czasy, kiedy uwaleni na materacach gadaliśmy we dwóch całą godzinę, tuż obok uganiających się z piłką do koszykówki kolegów z klasy. A miałem wtedy zgodnie z planem dwie lekcje gimnastyki tygodniowo. Mam wstrząs odrazy, kiedy pomyślę sobie o obecnej siatce zajęć, z WF w wymiarze czterech godzin.
No tak. Odstawałem od średniej klasowej na WF i ZPT. Nie groziła mi piątka z tych zajęć – bo to były czasy, kiedy nie miały znaczenia predyspozycje i zaangażowanie ucznia na przedmiotach “niewiewymiernych” – jak muzyka, plastyka, WF, zajęcia techniczne. To był system klasycznie pruski, oparty o mentalność wprost z wojskowych koszar. “Ch…wo, ale jednakowo. Kto nie maszeruje, ten ginie.” Inna rzecz, że gdyby oceniać zaangażowanie samych nauczycieli od tych przedmiotów, to raczej nie otrzymaliby promocji na kolejny rok szkolny.
Urzędnicy z kartą nauczyciela
Przedmioty “niewymierne” to najbardziej wyostrzony miernik zaangażowania nauczyciela do pracy. Tutaj w obowiązującej dzisiaj humanistycznej teorii – trzeba uwzględniać indywidualność ucznia. Nie umie śpiewać, malować, wbić młotek, skakać przez kozła? Nie szkodzi. Ważne, że się stara. A ile się stara? Na tyle, na ile zmobilizuje go nauczyciel. Mamy z tyłu głowy nauczycieli pasjonatów, chcących wzbudzić miłość do słuchania dobrej muzyki, obcowania ze sztukami plastycznymi, radości z aktywności fizycznej czy satysfakcji z własnoręcznie stworzonego karmnika.
W przypadku przedmiotów “wymiernych”, nauczyciel zawsze może zwalić winę na ucznia. Nie umie uczeń? Bo się nie nauczył? Nie chciało mu się nauczyć? No to niech się zmobilizuje. Nie mobilizuje się? No to trzeba go ukarać. Nieważny jest wzgląd na predyspozycje, ważny stopień realizacji podstawy programowej.
Takich pedagogów nie chce mi się z czystym sumieniem nazywać nauczycielami. Oni sa bardziej uczycielami, a raczej osobami z mentalnością urzędnika zatrudnionymi w szkole w oparciu o kartę nauczyciela. To oni najczęściej oskarżają rodziców o “roszczeniowość”. To oni mają problem z krnąbrnymi, leniwymi uczniami. To oni bez zmrużenia okiem walą jedynki i uwagi. To oni – moim skromnym zdaniem – powinni pomyśleć o zmianie zawodu dla dobra samych siebie, uczniów i rodziców. Ale także dla dobra nauczycieli, którym “chce się”. Jak ta nauczycielka matematyki (pozdrowienia Aniu), która napotykając na opór materii “matematycznego osła” tłumaczy na ten sposób, i inny, i jeszcze inny. Tak, żeby matematyka nie była koszmarem minionych lat szkolnych. Albo WF-istka starająca się wyciągnąć zdalnych uczniów na świeże powietrze, dając zadanie: :”idźcie popołudniu na rower, rolki, pobiegać i przyślijcie mi zdjęcie jak aktywnie spędzacie czas”.
Pandemiczny miernik
Pandemia była wyzwaniem dla wszystkich nauczycieli. Każdy chyba z nich musiał włożyć wielki wysiłek, żeby ogarnąć zdalne nauczanie. Wielu z nich było postawionych w roli chłopca z nadwagą, który musi przebiec 400 metrów i nikogo nie obchodzą jego ograniczenia fizyczne. A władze oświatowe występowały w roli obojętnego WF-isty, który zamiast wspierać – wymaga. Nie daje kompetencji, nie daje sprzętu, ale zarządza ostry kłus do nauczania zdalnego.
Ale spokojnie, właściwie wszyscy nauczyciele dobiegli do mety. Jeśli jeszcze w wiosennym lockdownie czuli się zagubieni i działali po omacku, to w jesiennej fali zdalnej edukacji poogarniali te wszystkie teamsy i zoomy.
I teraz już widać dokładnie w domach uczniów to, co dla wielu z dzieciaków jest jasne w murach szkolnych. Że niektórzy nauczyciele są świetni, inni radzą sobie przyzwoicie, ale jest spora grupa osób, która świetnie czułaby się w moich koszmarach szkolnych z lat 80-tych.
Nauczyciel WF zmuszony przez dyrekcję do prowadzenia lekcji on-line, prowadzi wykłady na temat zasad koszyków (zgodnie z podstawą przecież w programie jest basket) i robi sprawdziany kartkówki z tej teorii. Nauczycielka geografii kazała wysłać pod koniec lekcji zdjęcie zadania domowego. Dziecko miało stary komp i męczyło się 10 minut, poświęcając na to przerwę w zajęciach (nawet nie poszło do toalety, a musiało – dziewczynka miała okres). No ale kiedy po kwadransie zdjęcie zadania doszło – nauczycielka nie uznała go, bo doszło “po czasie”. Nauczycielka języka polskiego wymaga włączonych kamerek uczniów, ale sama się im nie pokazuje, bo “chroni swoją prywatność”.
No i jeszcze mechanizmy interaktywne, które zamiast być narzędziem wsparcia edukacji są narzędziami tortur wspierającym pamięciówkę najgorszego sortu. Tutaj królem jest metoda: 20-30 sekund na odpowiedź na sprawdzianie w „testportalu”.
Pewnie każdy z zaangażowanych nauczycieli mógłby wymienić podobne kwiatki z ogródka swoich nauczycieli. Które wkurzają, które budzą frustracje, które powodują niechęć do “starania się”. Jedna ze znajomych nauczycielek skomentowała podobne zdarzenie słowami: “chore to, mam wtedy poczucie, że polska szkoła to totalny beton”. No ale przecież trudno zwrócić uwagę koledze z pokoju nauczycielskiego. Bo jak to? Kolega będzie pouczał kolegę, jak ma robić lekcje?
A z drugiej strony mamy rzesze nauczycieli, które potraktowały przejście na zdalne nauczanie jako wyzwanie i osiągnęli sukces. Korzystają z narzędzi multimedialnych i interaktywnych. Wgryzają w dydaktykę e-learningu, dość poważnie różniącą się od nauczania twarzą w twarz. Poprzez zdalne nauczanie zbliżyli się do swoich uczniów – technologicznie i mentalnie. Nie mają problemów z obecnością uczniów na zajęciach on-line czy zaangażowaniem w lekcjach zdalne. Dostrzegają problemy wynikające z sytuacji indywidualnych nawet częściej, niż w murach szkoły. I starają się pomóc w kłopotach – sytuacji rodzinnej, problemach technicznych czy psychologicznych. Ich praca jest nie na wagę złota, ale wręcz platyny.
Szkoła to ludzie
Czy można zmienić polską szkołę tak, żeby uczyli dobrzy nauczyciele, a odeszli “urzędnicy na karcie nauczyciela”?
To trudne. Mamy w szkolnictwie szczególną sytuację personalną. Starzeją się z roku na rok kadry. Uciekają pasjonaci, zmęczeni pływaniem w kisielu. Jest problem z pozyskaniem nowych nauczycieli, zaraz po studiach. Nawet jeśli dyrektor szkoły dostrzega złą sytuację z kadrami – to jak ma ją zmienić? Zwrócić uwagę? Zawsze może usłyszeć “za te pieniądze mam starać się bardziej”? Zwolnić nauczyciela? To teoretycznie możliwe nawet w rygorze “karcianym”. W praktyce kogo zatrudni na jego miejsce?
Zatem kluczem do sukcesu są zarobki nauczycieli. Muszą być na tyle wysokie, żeby praca była szanowana społecznie i wręcz pożądana. Bo nawet jeśli zmienimy system, podstawę programową, dofinansujemy infrastrukurę – bez odpowiedniej motywacji finansowej będziemy mielić kołami w miejscu. I produkować kolejne koszmary szkolnych lat. Nie tylko ze zdalnej edukacji.