Jeśli nie chcemy za 20 lat obudzić się w świecie łatwych do manipulowania idiotów, powinniśmy na wszelkie sposoby walczyć ze szkołą, gdzie dla uczniów największym autorytetem jest Wujek Google. Nauczyciel musi jak przed laty stać się niekwestionowanym guru. A to w dzisiejszym świecie oznacza bycie jednym bóstwem w trzech osobach – Ibisza, Wojciechowskiej i Drzyzgi.
Fraza „ziemia jest płaska” wpisana w wyszukiwarkę Google wywołuje ponad pół miliona serwisów internetowych. W TOP10 wyników wyszukiwania większość odwołań dotyczy źródeł traktujący tę bzdurę tak, jak na to zasługuje. Jednak pojawiają się także odwołania do zwolenników w pełni przekonanych, że nasza planeta ma kształt naleśnika. I nikt nie wie, w który link kliknie szukający informacji w Internecie uczeń, a chwilę później dorosły.
Rośnie więc liczba zwolenników absurdalnych teorii spiskowych, traktowanych na tym samym poziomie wiarygodności, co fakty naukowo sprawdzalne. Potrzebny zatem jest uczniom nauczyciel-przewodnik, przywódca stada, któremu będzie można zaufać i kto pokaże, komu można ufać w dorosłym świecie. Ktoś, kto urzecze uczniów niczym flecista z Hameln w pierwotnej wersji baśni braci Grimm i poprowadzi ich w wybranym przez siebie kierunku.
W świecie pajdokracji
We współczesnej demokracji nieczęsto kwestionowana jest teza, że głos kogoś z wykształceniem podstawowym powinien ważyć tyle samo, co głos profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jednak jeszcze 100 lat temu istniała instytucja cezusu wykształcenia, gdzie moc obywatela w sprawach publicznych zależała od poziomu zdobytej wiedzy. W tych czasach podczas dyskusji dziecko – jak ryba – głosu nie miało. Uznawano, że jeśli krócej żyje na tym świecie – wie po prostu o nim mniej. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby konsultować z małolatem wybór modelu rodzinnego powozu, zegarka na łańcuszku dla taty i zastawy stołowej dla mamy.
Te relacje dorosły-dzieci aż do przesady dotyczyły murów szkoły. Oddawały hierarchiczny model społeczeństwa, gdzie monarcha-nauczyciel mówił poddanym-dzieciom jak żyć. Co jest mądre, a co głupie. Co jest dobre, a co złe. A jeśli uczeń miał ochotę te tezy kwestionować – lądował w kącie klęcząc na grochu.
Dzisiejsze dzieci odsyłają do kąta nauczycieli i rodziców. To dosyć naturalne w sytuacji, kiedy wiedzą lepiej od nich, co to jest streaming, jak włączyć WI-FI w tablecie i co poleca w tym sezonie popularna szafiarka. Nasze córki i synowie współdecydują więc, jaki wybrać model samochodu, jakie kupować ubrania i jak dobrać optymalną taryfę w telefonii komórkowej. Czasami wręcz decydują za dorosłych. Dotyczy to także spraw wychowania. Wzywając kilkulatka do domu z zabaw podwórkowych możemy oczekiwać raczej „dlaczego?”, niż „już idę mamusiu”. Z takimi właśnie uczniami i ich rodzicami ma do czynienia współczesna szkoła. I nie bardzo wie, jak sobie z nimi radzić.
Dzieci w zerówkach jeszcze nie oczekują w szkołach prawa do decydowania. Zwłaszcza te po przedszkolach, gdzie „nasza pani” jest święta. Ale już pierwszoklasista może w kolejce do stołówki odepchnąć łokciem nieznanego sobie nauczyciela mówiąc „przesuń się”. Traktuje dorosłego jak na poziomie równy z równym. Tak wygląda świat, w którym dzieci uważają się i bywają uważane za „małych dorosłych”
To jest Sparta!
Potem jest tylko gorzej. Pojawia się problem z utrzymaniem dyscypliny na lekcjach i przerwach. Okazuje się, że „nie ma bata”, jeśli dziecko nie stosuje się do reguł panujących w szkole. Mówi, kiedy nie powinno – to znaczy kiedy powinno słuchać nauczyciela.
Najtrudniej pracuje się z klasą, gdzie dominują jedynaki – a takich klas przybywa. Każdy z „singli” wie jak zachować się, kiedy jest pępkiem całej galaktyki. Nie wie jednak jak zachować się w grupie. I kwestionuje cały, uświęcony porządek szkolnej społeczności. A wychodzenie ze strefo komfortu wywołuje agresję. I uczeń bardzo często idzie wtedy na wojnę. To akurat nic nowego, toczy się ona w murach szkół od wieków. Jednak po raz pierwszy w historii to nie uczniowie, a nauczyciele są na straconej pozycji. Walczą mniej lub bardziej dzielnie, ale są bez szans.
Najsłabsza broń w tej wojnie to krzyk, terror i podkręcone tempo pracy. 'Kto nie maszeruje, ten ginie”. Już drugoklasiści w szkole podstawowej uodparniają się na takie metody i robią dalej swoje. Te metody skutkują chyba tylko w dobrych liceach, gdzie uczniowie nie śmią mruknąć i po cichu biorą korepetycje. Im zależy na dobrych studiach. Najmniej skuteczne są w gimnazjach rejonowych. „Małpi wiek” nakłada się na poczucie absolutnej bezkarności.
Bo co może zrobić nauczyciel uczniowi, który go „nie słucha”? Może wpisać uwagę do dziennika albo zeszytu spostrzeżeń. Może obniżyć ocenę z zachowania. Może wysłać ucznia do dyrekcji albo do pedagoga. Może napisać uwagę do rodziców albo wezwać ich na rozmowę.
Jestem przekonany, że w tym momencie każdy nauczyciel-wychowawca wzniósł oczy do góry. Właśnie. Taka broń w wojnie z krnąbrnymi uczniami nie działa, bo w dzisiejszym świecie nie ma prawa działać. Jakże uczeń ma się przejąć uwagą od osoby powszechnie nieszanowanej? Ma słuchać „leniwego roszczeniowca oderwanego od realnego życia”? Który uczy niepotrzebnych do dorosłości głupot, które można w każdej chwili wygooglać na smartfonie? Wykluczone!
Praca z pedagogiem albo psychologiem byłaby w dzisiejszej szkole jakąś sensowną receptą. Ale nie ma kim i kiedy tego robić. W dużej szkole czasami przydałoby się czterech czy pięciu takich fachowców, a bywa że nie ma dla nich nawet jednego pełnego etatu. W dodatku nie można ucznia zobligować, żeby został na takie zajęcia po lekcjach – jeśli nie zgodzą się na to rodzice. A oni sami są przecież zagubieni. Nie potrafią nagradzać i karać swych dzieci. Lepiej nie pytać ich, czy uwaga w dzienniczku miała jakieś konsekwencje „domowe”. Przydałyby się w tej sytuacji także zajęcia andragogiczne dla nie radzących sobie z wychowaniem rodziców. Na nie też brakuje nie tylko zasobów, ale i ochoty ze strony uczestników.
Jak zostać szkolnym bóstwem?
To może w takim razie powinniśmy wywiesić białą flagę i pogodzić się z tym, jak jest? Może nauczyciel w roli boga-monarchy nie jest potrzebny? Może powinien pogodzić się z rolą technika od nauczania do egzaminów? Może. Ale ja nie chciałbym żyć w świecie, jaki by wtedy powstał. To byłby świat ludzi wierzących w płaską ziemię i podających do sądu nauczycieli przyrody i geografii dyskryminujących za owe poglądy. W dzisiejszym świecie, jak chyba nigdy wcześniej, potrzeby jest nam pedagog, który będzie dla swoich uczniem większym autorytetem, niż Wujek Google i znajomi z Fejsa.
To nie tylko potrzebne i możliwe, ale się dzieje, chociaż bywa pomijane w dyskusjach o Karcie Nauczyciela, pensum i przerwach świątecznych. Nawet w tak nieprzyjaznym otoczeniu pracują nauczyciele, którzy stawiani są na piedestale przez uczniów, rodziców, a czasem i dyrekcję szkół lub władze oświatowe. Co wyróżnia takich bogów edukacji szkolnej? Można odpowiedzieć banałem – są pasjonatami. Nie istnieją dla nich bariery i problemy, są tylko wyzwania. Nie ma uczniów, a są młodzi i bardzo młodzi ludzie. Nie narzekają ciągle na niskie pensje i nie liczą skrupulatnie godzin przepracowanych ponad pensum. Nawet jeśli się frustrują systemem edukacji, szaleństwem z darmowymi podręcznikami i nagonką w mediach, to złych emocji nie przenoszą na uczniów.
Można jednak także zastanowić się, co powinno się wydarzyć, żeby nauczyciel został takim szkolnym – no może nie „bogiem”, ale bóstwem? Z gronem wyznawców w osobach dzieci i i ich rodziców? Jak to bóstwo – nie musi być łagodny, ale za to musi być sprawiedliwy. Moim zdaniem powinien być po prostu żywym wcieleniem Krzysztofa Ibisza, Martyny Wojciechowskiej i Ewy Drzyzgi. Wtedy wyznawcy idą za nauczycielem jak w dym i nie kwapią się zrzucać bóstwa z piedestałów.
Jak Krzysztof Ibisz
Podobno znany celebryta jest z wiekiem coraz młodszy. I tej młodości trzeba więcej wśród nauczycieli. Niekoniecznie metrykalnie, chociaż wtedy pewne sytuacje rozwiązują się w sposób naturalny. Młodzi duchem nauczyciele w zachowaniach codziennych są jak swoi podopieczni. Mają konto na Fejsie i potrafią tak ustawić zasady bezpieczeństwa, że ich uczniowie nie mają wglądu w życie prywatne pedagoga. A za to „młodzi” nauczyciele udostępniają, lajkują i komentują treści wartościowe. Słuchają muzyki na Spotify i potrafią polecić fajny audiobook, serię podcastów oraz filmów edukacyjnych na YouTube. Kiedy czegoś nie wiedzą, to nie ściemniają tylko przyznają się do braku wiedzy. Mówią „nie jestem chodzącą wikipedią” i po prostu odpalają Google’a przy uczniach. Tłumaczą co i jak szukają oraz jak oceniają wiarygodność źródeł. Nie boją się odpalać tablic interaktywnych i korzystać z e-podręcznika. W sposób świadomy korzystają z dobrodziejstw cyfrowego świata i wiedzą jak unikać związanymi z nimi zagrożeń. Wtedy ich wzorce zachowań przyjmowane są przez uczniów w sposób naturalny.
A jeśli ktoś nie czuje się dobrze w takiej e-rzeczywistości? Cóć, może powinien pomyśleć o emeryturze?
Jak Martyna Wojciechowska
Talk show oraz telenowele dokumentalne są namiętnie oglądane przez uczniów starszych klas podstawówki. Starsi szukają w necie ciekawych youtuberów i seriali VOD. Może dlatego, że spora część nauczycieli stała się robotami do nauczania. W sumie trudno się dziwić. Zmniejszanie się liczby lekcji powoduje, że część nauczycieli „nie ma czasu” na budowania w uczniach zaciekawienia. Sprzyja temu także trend w dydaktyce na pracę w grupach oraz zajęcia kiedy uczniowie sami szukają rozwiązań. Całkiem słuszny, pod warunkiem, że nie zaniedbuje się klasycznego wykładu i prowadzi go ciekawie. Znajoma nauczycielka opowiada, najbardziej lubi być pedagogiem, kiedy mówi „a teraz opowiem wam Historię” . Wtedy cała klasa cichnie i wpatruje się w napięciu, bo każdy uczeń wie, ze teraz nastąpi fajna opowieść. Takie opowieści budują autorytet „kogoś kto wie lepiej” i atrakcyjnie pokazuje drogę do wiedzy. Marketingowcy już wiedzą, jak skuteczna jest narracja. Warto, żeby uwierzyli w to także nauczyciele.
A jeśli ktoś nie czuje się dobrze w roli życzliwego mentora i nie potrafi budzić zachwytu zdobywaną wiedzą w roli interesującego przewodnika? Cóż, może powinien zmienić zawód?
Jak Ewa Drzyzga
Czasami mam wrażenie, że aby zbadać wartość nauczyciela, wystarczy poobserwować co robi podczas dyżurowania na przerwie. Jeśli otacza go wianuszek uczniów, pewnie jest mistrzem w swoim zawodzie. Jeśli dzieci i młodzież trzymają się od niego z daleka, niemal na pewno jest pedagogiem średnim lub złym. Pewnie słuchał kiedyś zwierzeń uczniów z ironiczną miną „urzekła mnie Twoja historia”. Pewnie uważa, że jest tylko od nauczania, a od wychowywania dzieci są ich rodzice.
Niesłusznie. Bo mimo tej całej gadaniny o tym jak uczniowie są dzisiaj asertywni, świadomi własnej wartości i potrzeb – młode umysły potrzebują wsparcia i uznania. Coraz częściej w rodzinie ich nie znajdują. Chcą więc podskórnie tego, żeby nauczyciel pogadał z nimi bez poczucia wyższości. Chociażby o tym, jaki był ostatnio wynik meczu ligowego – nawet jeśli nie jest WF-istą. Żeby podyskutował, komu warto kibicować w „You can dacne” albo „Rolnik szuka żony”. Jeśli gdziekolwiek w relacji uczeń-nauczyciel potrzebne jest partnerstwo, to właśnie tutaj.
A kiedy najlepiej można pogadać, jeśli nie podczas przerwy? Z punktu widzenia nauczyciela wtedy też najłatwiej obserwować proces socjalizacji swojej klasy. Dowiaduje się kto jest klasową ofermą, błaznem czy samcem alfa. A potem może wrócić do tematu na lekcjach wychowawczych, np. poruszają temat ostracyzmu i wykluczania. Dyskutując o nieprawidłowych zachowaniach w mediach społecznościowych. Gadając o życiu, wszechświecie i całej reszcie. Nie tracąc czasu na usprawiedliwianie nieobecności. Nauka zachowań społecznych to obok zapoznania z radością zdobywania wiedzy to chyba najważniejsze zadanie szkoły podstawowej. Jednak i później to aspekty nie mniej istotne.
Gdyby to ode mnie zależało, wprowadziłbym więc pięć albo sześć godzin wychowawczych tygodniowo. I nie byłaby to strata czasu i pieniędzy. Zaoszczędzilibyśmy później na mniejszych kosztach opieki społecznej i penitencjarnej.
A jeśli ktoś chce tylko uczyć, a nie widzi się w roli wychowawcy i opiekuna? Cóż, może minął się z powołaniem?
Sebastian Szczęsny