Ministerstwo Edukacji Narodowej zgodziło się na wysokie podwyżki dla nauczycieli. Ale tylko dla tych dobrych. Świetni nauczyciele mieli stanąć po prawej stronie, a kiepscy po lewej. Okazało się, że po lewej stronie nie ma ani jednego nauczyciela. I co teraz?
To oczywiście żart, ale pokazujący skalę problemu dobry-zły nauczyciel.Przypomnijcie sobie swojego najgorszego nauczyciela. Nie najostrzejszego, nie najbardziej wymagającego. Takiego po prostu beznadziejnie kiepskiego – Waszym zdaniem. Takiego, który miałby szansę wygrać konkurs na najgorszego nauczyciela globu.
Podwyżki dla najgorszych
Ja miałem taką “najgorszą na świecie” belferkę w podstawówce. Uczyła wychowania fizycznego. Rzucała nam piłkę puszczając tekst “pograjcie sobie chłopcy” i szła do kantorka na fajki z innymi WF-istami. A potem robiła sprawdziany na rzut piłką lekarską bez żadnego przygotowania albo trójskok z teorii. Nienawidziłem aktywności fizycznej przez ponad 30 lat życia.
Moja córka miała z kolei matematyczkę, przez którą znienawidziła przedmiot. Była wymagająca, ale tylko od uczniów i rodziców, od siebie nie dawała nic poza goryczą, krzykiem i stosowaniem schematów. Dopiero zmiana szkoły i świetna matematyczka w nowej placówce ciut odmieniła w córce podejście do matmy.
Na pewno znacie takiego nauczyciela, prawda? No więc ten nauczyciel – jeśli jest jeszcze w zawodzie i jest zatrudniony na Kartę Nauczyciela – także dostanie podwyżkę. Albo obiecaną przez MEN, albo wywalczoną przez strajkujących nauczycieli. Sprawiedliwe? Słabo. No chyba, że dla kogoś sprawiedliwość to równość. Pewnie są tacy. Jednak spora grupa jest innych, którzy – tak jak ja – uważają, że dobrzy nauczyciele powinni zarabiać lepiej. Gorsi belfrzy – gorzej. A najgorsi powinni po prostu odejść z zawodu.
Takim ludziom tłumacze, że obecnie podwyżki dla złych nauczycieli to zło konieczne. Jedna opcja – jesteśmy przeciw podwyżkom, żeby nie nagradzać złych nauczycieli. Wtedy ci najlepsi będa zmieniali zawód, odchodzili ze szkoły. Bo oni są najbardziej aktywni, elastyczni, kreatywni. Druga opcja – zaciskamy zęby i dajemy podwyżki wszystkim jak leci, nie patrząc na jakość pracy. Tak, żeby zatrzymać w pracy dobrych gogów, takich jak ze “Sposobu na Alcybiadesa”.
Wtedy pada kluczowa kwestia – a dlaczego nie można dać podwyżek tylko dobrym nauczycielom. No właśnie. Dlaczego?
Ziarna i plewy
Schody zaczynają się przy definiowaniu – kogo uważamy za “dobrego”, a kogo za “złego” nauczyciela. Zostawmy na bok obowiązujące i planowane przez MEN zasady oceny pracy nauczyciela. Nijak się mają do modelowych zasad oceny personelu sformułowanych przez sektor zarządzania zasobami ludzkimi.
Niestety trzeba zmienić w zasadzie wszystko w systemie oceny nauczycieli. Począwszy od celów oceniania, przez zasady i kryteria, po techniki i częstotliwość. Warto przyjrzeć się także przedmiotowi oceniania (nauczycielowi) oraz podmiotowi (obecnie głównie dyrektor szkoły). Obecny system niemal wyczerpuje encyklopedyczną listę podstawowych błędów w ocenie pracowniczej. Od braku obiektywizmu w zasadach oceniania, przez niespójny system ocen, ocenianie na podstawie mało istotnych kryteriów, aż do stronniczości lub oceniania dla samego oceniania – bez konsekwencji dla jakości pracy nauczyciela.
Spośród wielu funkcji, jakie powinna spełniać ocena pracownika, najważniejszą chyba jest po prostu “dobra praca”. Mówiąc slangiem HR – funkcja ewaluacyjna czyli “ocena dotychczasowego i obecnego poziomu pracy, jakości, wywiązywania się z obowiązków, ocena przydatności do pracy na stanowisku”.
Kowalski zapytany na ulicy o to jaki nauczyciel jest dobry – odpowiem bez mrugnięcia okiem – “taki, który dobrze uczy”. Super, ale jak to zmierzyć? Jak odsiać ziarna od plew?
Z belką w oku
Jedna z możliwości – można po prostu zapytać uczniów i rodziców. Czy nauczyciel X dobrze uczy. Jestem za. Postrzeganie przez różnych interesariuszy powinno wpływać na ocenę nauczyciela. Mimo, że jest to ocena subiektywna. Jest stosowana z powodzeniem w innych branżach, w formule oceny 360 stopni. Podobnie można zapytać o ocenę jakości pracy nauczyciela jego kolegów z pokoju nauczycielskiego, administrację i personel pomocniczy szkoły czy inne osoby, z którymi styka się w pracy (policjanta dzielnicowego, księdza proboszcza, drużynowego harcerskiego). To z jednej strony wymagałoby przygotowania wszystkich uczestników procesu do takiej oceny. W tym – wprowadzenie skuteczniejszej komunikacji z rodzicami.
Bo nie każdy rodzic, który źle ocenia pracę nauczyciela jest roszczeniowym gnojkiem, którego należy spionizować “bo się nie zna”. Czasami trzeba wytłumaczyć, wyjaśnić, pokazać, że “nauczyciel się zna”. W przypadku, kiedy wątpliwości okażą się uzasadnione – zmodyfikować sposób pracy. W przypadku, kiedy rodzic widzi źdźbło w oku nauczyciela – a nie widzi wagonu belek w swoich oczach – nazwać sytuację. Nie na zasadzie “a u was biją murzynów”, ale wskazanie problemów, które leżą po stronie rodziny. Takich, z którymi szkoła sobie nie poradzi. Trzeba powiedzieć jasno – szkoła nie jest filią domu. Problemy wychowawcze, to przede wszystkim domena rodziców. Nauczyciel może jedynie ich wspierać,
Jestem jednak przekonany, że większość dobrych nauczycieli nie obawia się oceny przez rodziców i uczniów. Przypomnijmy sobie zebrania z rodzicami – tych awanturujących się jest przecież garstka. I zwykle dość łatwo daje się spacyfikować przez rodziców “normalnych”. A jeśli jest inaczej? To problem może leżeć albo po stronie jakości komunikacji międzyludzkiej. Albo – niestety – po stronie jakości pracy nauczyciela.
Miłość do EWD
Jednak ocena pracownika przez rozmaitych interesariuszy jest w zarządzaniu zasobami ludzkimi tylko jednym z kryteriów. Właśnie ze względu na subiektywność. Także ocena przez szefa – dyrektora szkoły jest dość subiektywna w obecnych warunkach.
Owszem, są robione rozmaite ewaluacje zewnętrzne i wewnętrzne, np. wyników egzaminów – maturalnych, kiedyś gimnazjalnych a obecnie ósmoklasistów. Jednak niewiele z nich wynika. Także dlatego, że wszyscy wiemy, jak mało są warte. Bo może zdarzyć się “lepszy rocznik” albo taki się nie zdarza – bo szkoła działa w “złej dzielnicy”. Albo MEN celowo zrobi trudny test, aby udowodnić sukces “szkół branżowych” i poradzić sobie z “kumulacją rocznika”.
A i tak niestety wyniki egzaminów stanowią ważną przesłankę w decyzji ambitnych rodziców przy wyborze szkoły. “Oooooo – tam dobrze zdajo, tam wyślijmy dziecko”.Rankingoza to wielka choroba polskiej edukacji. Wielu jest takich, którzy chcieliby karać nauczycieli za złe oceny – bo to znaczy, że nie nauczyli. Także za te na egzaminach państwowych. Oczywiście dla dobrych nauczycieli hurtowo złe oceny na sprawdzianie, że “coś poszło nie tak”. Powinien zastanowić się w głębi swojego sumienia, czy to czynniki obiektywne czy jednak zawalił i trzeba np. powtórzyć materiał jeszcze raz. Moja córka ma takich nauczycieli, wierzę że jest ich więcej. Nie mniej system jest podwójnie chory, bo nauczyciel musi zrealizować taką samą podstawę programową – niezależnie od tego czy pół klasy to geniusze czy uczniowie “z orzeczeniami”.
I teraz mielibyśmy uzależniać ocenę – i poziom zarobków nauczyciela – od tego porąbanego systemu oceniania uczniów? Jestem zdecydowanie przeciw. Uważam za to, że nauczyciel powinien być oceniany na podstawie oceny EWD. Czyli Edukacyjnej Wartości Dodanej. Wiem, że większość z Was wie o co chodzi. Dla innych w uproszczeniu – oceniamy ucznia “na wejściu” i “na wyjściu” z danego etapu edukacji. W takim systemie okaże się, że wykrzesanie “dwójki” na egzaminie ósmoklasisty od danego ucznia było więcej warte, niż zrobienie olimpijczyka z mega zdolnego ucznia. I odwrotnie – marnowanie talentów może wskazywać, że nauczyciel kiepsko uczy. Oczywiście mam na myśli uwzględnianie EWD w perspektywie dłuższego okresu – aby wyeliminować wahania statystyczne.
Kasa misiu
No dobrze, załóżmy że uda się zreformować system oceny nauczycieli. Uda nam się ustalić, jaki nauczyciel jest “dobry”, a jaki “zły”. Uda nam się stworzyć odpowiedni sposób przykładania wzorca do konkretnych ludzi. Uda nam się uniezależnić od kumoterstwa dyrektorów i nepotyzmu – zwłaszcza w małych miastach i na wsiach. Uda się stworzyć czytelny system odwołania od ocen wydawanych “po uważaniu”. Uda nam się wciągnąć do oceniania rodziców i uczniów. Czyli będzie – może nie idealnie, ale optymalnie. No i wyjdzie nam – że jeden nauczyciel zasługuje na mniejszą pensję, drugi na niższą, a innego trzeba zwolnić. I co wtedy?
Wracamy do punktu wyjścia. Czyli pieniędzy. Obecne średnie pensje – już po podwyżkach postulowanych przez ZNP – powinny być “podstawą do podstawy” wynagrodzenia. Część motywacyjna powinna stanowić 100 proc. wynagrodzenia. Wtedy będzie realnie motywować. Powstrzyma to ucieczkę dobrych nauczycieli z zawodu i będzie przyciągać do niego najlepszych. Zatem aby dyskutować o jakości nauczania, potrzebne jest te osiem tysięcy pensji. Nie za cenę “więcej pensum” dla każdego, ale za zróżnicowanie pensji zależnie od jakości pracy. To na jutro. A na dzisiaj – 1000 złotych więcej dla wszystkich, także dla najgorszych nauczycieli świata.