Największy skarb nauczyciela

Każdy nauczyciel zaczyna swoją karierę zawodową z drogocennym skarbem. Diament ten jest ważniejszy, niż wykształcenie, wiedza, intuicja, entuzjazm, otwartość i inne cechy bez których trudno sobie wyobrazić dobrego fachowca w jakiejkolwiek branży. To zaufanie, które z czasem można szlifować jak brylantowe precjozum albo doszczętnie spalić na popiół.

Poznałem osobiście w ciągu swojego życia ponad setkę nauczycieli. Obserwowałem ich z punktu widzenia ucznia, rodzica, znajomego, krewnego, dziennikarza edukacyjnego. Jak w każdej populacji można w gronie pedagogów dostrzec dzwonowy rozkład statystyczny Gaussa. Mamy garstkę nauczycieli fenomenalnych i podobną liczbę koszmarnych, nie nadających się do zawodu. Zdecydowana większość to przyzwoici fachowcy, starający się wykonywać swoja pracę najlepiej, jak potrafią. Spotkanie ucznia i rodzica z nowym nauczycielem to wzajemne rozpoznawanie terenu bojem.

Dla wszystkich jest jasne, że nauczyciel stara się zdiagniozować uczniów w klasie pod względem potencjału i zapału. Pod tym względem “zerówka” lub pierwsza klasa to swoiste ćwiczenia z tabula rasa. Maluchy przychodzą do nowej szkoły z czystym kontem. Można tutaj szybko zdobyć etykietę lenia, łobuza lub zdolniachy, a zdobyta w pierwszych tygodniach opinia ciągnie się za uczniem przez długie lata. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że w czwartej klasie nie tylko wychowawca, ale i nauczyciele przedmiotowi prowadzą dyskretny sondaż na temat – mówiąc brzydko – jakości materiału uczniowskiego.

W podobny sposób nauczyciele oceniają rodziców. Wychowawca wie, na kogo można liczyć przy organizacji wycieczki klasowej, a kto z ojców i matek ma “postawę roszczeniową”. W podobny sposób jak uczniowie, także ich rodzice są etykietowani w określony sposób w pokoju nauczycielskim.

Powiedzmy sobie szczerze – zwykle zaszufladkowanym uczniem czy rodzicem jest się i tyle. Niestety taka jest nasza cecha ewolucyjna, że trudno nam zmienić zdanie o jakiejś osobie. Po szóstej klasie podstawówki i po trzeciej klasie gimnazjum uczeń oraz jego rodzice otrzymywali “drugą szansę na pierwsze wrażenie”. Rozpoczynająca się “reforma” edukacji odbiera jedną z nich i jest to moim zdaniem jeden z głównych argumentów przeciwko likwidacji dotychczasowego systemu oświaty w Polsce.

Czy nauczyciele zdają sobie sprawę, że są także oceniani przez uczniów i rodziców? Nawet jeśli tak, to pewnie trudno jest im z pokorą zaakceptować ten fakt. Teoretycznie szkoła to wspólnota uczniów, nauczycieli i rodziców, ale – tak między nami mówiąc – wiadomo kto jest w tej społeczności profesjonalistą. W końcu jakie kompetencje do oceniania pracy pedagoga mają ślusarze, sprzedawczynie, księgowe czy prawnicy? Przecież co oni mogą wiedzieć o dydaktyce czy metodyce? Tym bardziej dzieci i nastolatkowie nie powinni wyrażać swojej opinii o nauczycielach. Jak to było? “Dzieci i ryby…”. “Co wolno wojewodzie…”. Owszem są organy uprawnione do oceny nauczycieli – dyrekcja, kuratorium, wizytatorzy wydział oświaty, ale przecież “nasi ci oni”. To krew z krwi ciała pedagogicznego i krzywdy nam nie zrobią, prawda?

No dobra, dość ironizowania. To prawda – my rodzice i nasze dzieci nie mamy odpowiedniego aparatu, aby ocenić stopień profesjonalizmu pedagogów. Jednak podobnie nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy dobrym fachowcem jest ów ślusarz, sprzedawczyni, księgowa czy prawnik. Przed skorzystaniem z usług zbieramy opinie od znajomych, wertujemy internetowe fora i rankingi. Na koniec wybierając usługi okazujemy fachowcowi kredyt zaufania. Jeśli je zawiedzie, po prostu następnym razem zmienimy usługodawcę. W przypadku nauczyciela już tak łatwo nie jest, chociażby z powodu formalnej lub praktycznej rejonizacji. Poza tym jeśli ślusarz uszkodzi nam zamek, wymienimy mechanizm na nowy. Z dzieckiem jest jednak nieco trudniej.

Zatem musimy mieć zaufanie do nauczyciela, że będzie obchodził się z naszym dzieckiem tak, jak trzeba. Może nie jak profesjonalny ślusarz, ale raczej zegarmistrz – bo i mechanizm znacznie subtelniejszy. Nic więc dziwnego, że rodzice robią różne sondaże “a jaki jest ten nauczyciel”, bo zwłaszcza w przypadku nauczania początkowego to gra zerojedynkowa: albo-albo. W czwartej klasie staje się łatwiej, bo nawet jeśli my – rodzice i uczniowie – będziemy niezadowoleni z jakiegoś nauczyciela, to inny przypadnie nam wyjątkowo do gustu.

Podstawą tej oceny “dobry-kiepski” jest, jako się rzekło, zaufanie. Jednak jego waga w szkole jest znacznie większa niż w warsztacie ślusarskim. Mozolne gromadzenie zasobów tego skarbu jest poza tym w interesie samego pedagoga. Jego praca jest naprawdę ciężka fizycznie i psychicznie. Czasami nawet nie ma czasu zjeść śniadania czy skorzystać z toalety. A nikt przecież nie jest idealny, nieomylny. Każdemu może zdarzyć się gorszy dzień. Każdy bywa zmęczony, wkurzony albo dopada go migrena. Każdy może zrobić błąd. Każdy może czegoś zapomnieć, gdzieś zapędzić się w ślepą uliczkę. Jeśli rodzic będzie ufał, że nauczyciel steruje klasową nawą w dobrym kierunku, nie będzie łapał za kaftan i patrzył na ręce. Podobnie z uczniami – jeśli będą mieli zaufanie do swojego nauczyciela, sam proces nauczania będzie przebiegał łatwiej.

Może więc warto w szkole wprowadzać system oceniania nauczycieli przez uczniów i rodziców? To mogłoby być dla dyrekcji szkół znacznie ciekawsze źródło wiedzy o nauczycielach, niż standardowe arkusze samooceny. A dla samych pedagogów sposób na przekonanie się, w jakich przypadkach wysokie poczucie własnej wartości jest zgodne z opiniami najważniejszych ludzi w ich życiu zawodowym. Jeśli przy okazji pojawią się krytyczne uwagi, może warto wyciągnąć z nich wnioski, zamiast unosić się świętym oburzeniem? A jeśli uwagi będą pozytywne, jakaż to będzie satysfakcja… Prawda?

Sebastian Szczęsny

Show Comments

Biorę tego słodziaka – recenzja filmu “Był sobie pies”

Szczeniak bernardyna jest przesłodki. Dziecko akceptuje go bez żadnych zastrzeżeń. Dorosły zachwyca się psem, ale nie opuszczają go myśli o mankamentach. Syn albo córka kochają takie zwierzę za wszystkie jego zalety, a rodzice pomimo każdej z wad. Identycznie jest z filmem familijnym “Był sobie pies”.

Oryginalny tytuł opowieści Lasse Hallströma to “Dog’s purpose”, w wolnym tłumaczeniu “Sens życia według psa”. Tytuł filmu dosłownie oddaje jego  istotę. Śledzimy poszukiwanie sensu życia przez psią duszę moszczącą się kolejno w ciałach psów i suczek. Brzmi znajomo? Nic dziwnego, ten film to przesłodki kundelek. W linii genetycznej jego fabuły znajdziemy wiele sytuacji znanych skądinąd. Na szczęście szwedzki reżyser sklecił wzruszający amerykański film familijny nader zręcznie. Jeśli zobaczycie wychodzący z sali kinowej tłum rodzin z zaczerwienionymi oczami, możecie być pewni – właśnie obejrzeli film “Był sobie pies”.

Film jest prowadzony mistrzowsko, aktorstwo naturalne, emocje prawdziwe. I te słodkie (wzruszenie psią wiernością) i te gorzkie (średnio co 18 minut umiera jakiś pies). W polskiej wersji językowej dodatkową wartością jest dubbing. Marcin Dorociński wiarygodnie daje głos tytułowemu psu (najbardziej przywiązanemu do imienia Bailey). To dzięki niemu film nie rozpada się na kilka wątków, bo inaczej trudno byłoby nam przywiązać się do jednego psa w czterech wcieleniach mającego różnych właścicieli.

I tylko podczas seansu pojawia się w głowie dorosłego kinomana lista filmów, z której autorzy wyżerają wątki łapczywie niczym pies kawałki mięsa z miski pełnej kaszy. Gadający pies z ludzkimi emocjami z wątkiem reinkarnacji? No jasne – trzecia odsłona “I kto to mówi”. Dwoje dorosłych po przejściach odnajduje swoją nastoletnią miłość? Prawda – Dawson i Amanda w “Dla Ciebie wszystko”. Psy jako amory łączące zakochanych ludzi? “Facet z ogłoszenia” był dokładnie właśnie o tym. Niestety nie czytałem powieści W. Bruce’a Camerona będącej podstawą scenariusza i trudno mi orzec, na ile autor książki, a na ile autorzy filmu lubią uganiać się za tak dobrze znanymi piłkami. Jednak mocno niepokoi mnie fakt , że podpisało się pod nim aż pięć osób Cathryn Michon, W. Bruce Cameron, Audrey Wells, Maya Forbes i Wally Wolodarsky. Chwała reżyserowi, że potrafił zszyć kawałki ich motywów w spójny patchwork.

Dla samego Lasse Hallströma fabuła “Był sobie pies” jest już trzecim powrotem do podobnego tematu. Reżyser ma za sobą dwa inne “psie” filmy na koncie – Mój przyjaciel Hachiko (“Hachi: A Dog’s Tale”) z 2009 r. i “Moje pieskie życie” (“Mitt liv som hund”/”My life as a dog”) z 1985 r. Są równie wzruszające (a może i bardziej) niż film o poszukiwaniu psiego sensu. Może Hallström jako gorący psiarz już tak ma, że co jakiś czas musi dać wyraz swej bezgranicznej miłości do czworonogów?

Obejrzałem film namówiony przez jedenastoletnią córkę i zwabiony nazwiskiem reżysera. Uwielbiam te  lekko kiczowate, ale dających do myślenia “dorosłe” filmy Hallströma. Często wracam do “Wbrew regułom”, “Czekolady”  czy “Kronik pocztowych”. Jednak trzeba pamiętać, że w nie da się zrozumieć szwedzkiego twórcy bez jego twórczość dla dzieci i młodzieży. W końcu w latach 80-tych  jeszcze przed amerykańskim sukcesem “Co gryzie Gilberta Grape” był znany w Szwecji jako autor aż trzech ekranizacji opowieści o dzieciach z Bullerbyn.

W “Był sobie pies” znalazłem pewne wątki, które lubię u Hallströma. Jest motyw zmiany, która udowadnia nam, że życiowe plany sypią się w gruzy wobec nieprzewidywalnej przyszłości. Znajdziemy motyw trudnych relacji rodzinnych i żałowania podjętych kiedyś decyzji. To wszystko jednak przesuwa się na drugi plan wobec płynnej narracji przedstawiającej psa uczącego się tego, co w życiu najważniejsze.

A zdaniem Baileya (nie zdradzam wielkiej tajemnicy, to wiadomo od pierwszych kadrów) najważniejsze jest to, żeby cieszyć się każdą chwilą. Zabierzcie więc  swoje dzieci i przez ponad półtorej godziny cieszcie się naprawdę niezłym obrazem, nie zwracając uwagi na jego wtórność. Tylko nie zapomnijcie chusteczek. Przytulcie tego filmowego słodziaka i jeśli nie macie psa, poważnie zastanówcie się nad adopcją.

Sebastian Szczęsny

tytuł: Był sobie pies (A Dog’s Purpose)
reżyseria: Lasse Hallström,
scenariusz: Cathryn Michon, W. Bruce Cameron, Audrey Wells, Maya Forbes, Wally Wolodarsky
reżyser dubbingu: Anna Apostolakis-Gluzińska
dialogi w polskim dubbingu: Anna Niedźwiecka
zdjęcia: Terry Stacey
muzyka: Rachel Portman
czas trwania: 1 h 40 min
produkcja: USA 2017
obsada: Josh Gad (głos Bailey / Buddy / Tino / Ellie), Dennis Quaid (Dorosły Ethan), Peggy Lipton (Dorosła Hannah), K.J. Apa (Nastoletni Ethan) Bryce Gheisar (8-letni Ethan), Juliet Rylance (Mama Ethana), Luke Kirby (Tata Ethana)
dubbing: Marcin Dorociński (głos Bailey / Buddy / Tino / Ellie), Antoni Scardina (8-letni Ethan), Karol Osentowski (Nastoletni Ethan), Grzegorz Pawlak (Dorosły Ethan), Monika Krzywkowska (Dorosła Hannah), Aleksandra Kowalicka (Młoda Hanna), Barbara Kałużna (Mama Ethana), Przemysław Glapiński (Tata Ethana)

About The Author

Show Comments